To jest tekst, który zaczęłam pisać jakieś dwa miesiące temu. Wisiał nade mną i byłam pewna, że nie będę go publikować, bo nie potrafiłam napisać go w satysfakcjonujący mnie sposób, ciągle coś mi w nim "nie grało".
I nadal nie jestem z niego zadowolona. I wiem już, że muszę go wrzucić mimo to. W ramach domykania tego roku, tego bloga. Wyrzucania z siebie.
Trzy cztery.
To nie będzie tekst dla informatyków, choć w pewnym sensie, dla nich również, bo wyobrażam sobie, że jest dla każdego.
Nie jestem pewna, na ile zdrową jest wiara w "mogę wszystko". Wydaje mi się, że niewłaściwie podana, może stać się źródłem wielu frustracji.
Nie wiem. I nie jestem pewna.
Ponieważ nikt mi tego nie mówił.
Kocham moich rodziców miłością trudną, bo ta miłość chyba zawsze taką jest. Żal miesza się z poczuciem obowiązku, czysta wdzięczność z pretensjami, dobre wspomnienia z tymi, przy których zaciska się mocno zęby. Myślę, że jest jak w każdej rodzinie.
Staram się - i chyba już się tego nauczyłam - myśleć o nich głównie z wdzięcznością. Nie dorastali w łatwych czasach. Tak, żadne nie są łatwe, ale należą do tych osób, które lubią pielęgnować w sobie przekonanie o piętrzących się wokół problemach, poniekąd przerzucając na nie odpowiedzialność za nie zawsze trafione decyzje. Nic z tym już nie zrobię. Czuję wdzięczność i staram się nie myśleć o alternatywnych drogach kształtowania mnie.
Są jednak jeszcze moi rówieśnicy. I niektórzy z nich burzą mi koncepcję z tłumaczeniem wszystkiego trudnymi czasami. Ponieważ wierzą w siebie, kochają siebie, siebie akceptują. Próbują, uczą się, sprawdzają. Sięgają. Marzą.
A ja dopiero od niedawna, nadal z wielkim trudem; i bywa, że i tak się poddaję.
Przed rokiem ktoś, do kogo miałam przyjechać, zapytał mnie, jaką lubię kuchnię.
Można jakąś lubić? Jakąś jedną lubić bardziej? I mnie także to wolno?
Nie usłyszę - ty, dziewczyna ze wsi, kogo próbujesz udawać?
Byłam jednym z tych dzieci, które jadły wszystko. Moja siostra nie lubiła makaronu i ryżu. Mama, oczywiście, zawsze podkreślała, jakie to problematyczne, ale fakt - nie lubiła i nie jadła. Ja czułam się dumna, że nie przynoszę mamie trosk (tak, wyobrażałam sobie, że to naprawdę niemal koniec świata, takie dziecko, które marudzi przy jedzeniu).
Dopiero niedawno zrozumiałam - nie wolno mi było nie lubić. Miałam być grzeczna. I byłam. Na każdy możliwy sposób.
Powtarzam sobie, że wolno mi mieć zainteresowania i nikt nie zapyta
na co ci to. Że kiedy będę w domu ćwiczyć i usłyszę
a ty co? chcesz schudnąć? - wolno mi to zignorować. Że powinnam i mogę ćwiczyć znowu.
Zakodowano mi strach. Przed niepowodzeniem, ale i ten znacznie gorszy - przed obśmianiem.
Nie spróbowałam dostać się na studia, o których marzyłam od dziecka, bo powiedziano mi, że i tak się nie dostanę. Prawdopodobnie była to prawda. Dziś już tylko o tym mówię, do niedawna zastanawiałam się, jaki przebieg miałoby to moje alternatywne życie. To, w którym próbuję, faktycznie się nie dostaję, widzę, że świat się nie kończy, mam rok przerwy w edukacji... może pojechałabym pracować na zachód? Może teraz mój angielski nie byłby blokadą?
Żeby była jasność - nie jestem tak zupełnie żenująca w mówieniu po angielsku. Na szczęście, w liceum miałam nauczyciela, który wbił mi w łeb, że trzeba próbować i próbuję. Nie zapominam jednak o poprzedzaniu tego informacją, że jestem z angola słaba, że proszę o cierpliwość, że przepraszam.
Zresztą, to też. To moje
przepraszam, czasem występujące z taką częstotliwością, że aż boję się, że odbierającą mu znaczenie.
Przeproszę, choć sama nie wiem, czy powinnam, ale zrobię to, nim zdążysz się na mnie wkurzyć. Przecież przeprosiłam.
Zapowiem, że nie mówię dobrze po angielsku, żebyś ty mi tego nie powiedział.
Powiem, że jestem mało mądra, tępa, nazwę siebie wieśniarą, prostaczką... byle tego nie usłyszeć. Byle uprzedzić krytykę, krytykanctwo, które jest przecież nieuniknione.
To może się wydawać nieraz usprawiedliwianiem zwykłego wygodnictwa. Niechęci wobec zaprowadzania zmian w swoim życiu i wiążącej się z nimi konieczności podejmowania trudnych decyzji. I jasne, poniekąd tak właśnie jest. Nie jestem jednak tym pieprzonym tchórzem na własne życzenie, a raczej mocno wbrew sobie.
Wiem już o tym, dostrzegam te schematy i Bóg mi świadkiem, że ostro nad sobą pracuję i zmieniłam już w sobie bardzo wiele.
Rzuciłam pracę, wcześniej była Islandia, jest nowy związek, jestem rozwódką. Ryzykuję i skaczę na główkę, wiedząc, że kiedy ewentualnie trzasnę brzuchem o wodę, to może i ból wyciśnie z oczu łzy, ale nie zabije, naprawdę nie tak łatwo umrzeć, a już szczególnie rzadko się to zdarza od porażek. Wiem to.
Gorzej w byciu z drugim człowiekiem. Gorzej z zaufaniem w tej najważniejszej relacji, a i w przyjaźni.
Zakodowano mi strach, przekonanie o byciu gorszą i w ogóle tę cholerną konieczność porównywania się. Pomieszane z jakimś poronionym przekonaniem o wyższości, nie bardzo tylko wiadomo, z czego wynikającej, ale wiadomo, że mającej tłumaczyć poczucie osamotnienia.
Mam świadomość swoich korzeni i jestem z nich dumna, więc tym bardziej sama na siebie się złoszczę, kiedy jeszcze zdarza mi się widzieć w swoim pochodzeniu przyczynę mniej lub bardziej wyimaginowanej ułomności.
I tak dalej. I tak dalej. I jeszcze dużo cholernego "tak dalej".
Jest lepiej i jestem z tego dumna, tylko zwyczajnie wkurza mnie, że muszę wykonywać tę pracę. Widzę, że niektórzy po prostu dostali od swoich rodziców w pakiecie przekonanie, że tacy, jacy są - są wystarczający, a miłość drugiego człowieka należy im się jak psu miska. Ja muszę zaciskać dłonie w pięści, zgrzytać zębami, mówić sobie co rano
Agni, jesteś w porządku, bądź dla siebie dobra. Albo właśnie te dłonie i szczękę rozluźniać.
Muszę - i chcę, tak, chcę. Chcę się zmieniać, więc się zmieniam. Niezła orka, ale wiem, że konieczna do zrobienia.
Nie wiem, czym zakończyć to pisanie. Nie jestem walnięta na tyle, żeby przyznawać wam się tu do wszystkich problemów, wynikających z tego, że moi rodzice nie w każdym temacie sobie poradzili. Nie chciałabym też pozostawić was z wrażeniem, że totalnie dali ciała, bo nie dali. (Zresztą, wystarczy na mnie spojrzeć; zawdzięczam im urodę, bystrość... i tylko trochę żartuję!)
Może to jest jakiś, nie mam pojęcia, apel do tych wszystkich znajomych, którzy nie muszą się ścierać z takimi tematami - żeby docenili to, co mają?
Może do moich bliskich, żeby spróbowali zrozumieć, dlaczego czasem zachowuję się irracjonalnie, dlaczego peniam, czemu mówię o sobie tak źle, czemu trzeba mi coś powtórzyć sto razy, zanim uwierzę.
Albo próbuję w ten sposób poprosić znajome młode mamy o świadome macierzyństwo, czort wie, może i takie poczucie misji mi się z końcem roku włączyło... i tylko trochę żartuję.
Polecam wam
artykuł, który potwierdził, że nie jestem totalną egoistką, że pewne moje spostrzeżenia są uzasadnione i mam do nich prawo.
I wybaczcie brak zakończenia. Nie chcę wpadać w patetyczne tony, nie chcę sypać tu oczywistościami, na które sama mam alergię; że mimo tego, co nam wpoili rodzice, mamy szansę na szczęśliwe życie; że jesteśmy odrębnymi osobowościami, bla bla bla... Pewnie, że to wszystko prawda i wierzę w inteligencję moich tutejszych gości; wiem, że wy też o tym wszystkim wiecie.
Chyba muszę was z tym dziś po prostu zostawić. Dziś i w tym roku.
I z cytatem z tamtego artykułu: "Na zewnątrz wygląda to jak przejaw troski, ale tak naprawdę jest manifestacją lęku rodzica o przetrwanie jego tożsamości, czyli roli rodzica."
***
Nowy Rok przyniesie mi
nowe pod naprawdę wieloma względami. Jasne, że się boję, ale i nie mogę się już doczekać.
Prawdopodobnie dobrze by było podsumować jakoś tych dwanaście miesięcy. Nigdy nie byłam dobra w te klocki...
1. Doprowadziłam do końca mój "projekt" czyli poprzedni blog.
2. Spełniłam marzenie o podróży na Islandię.
3. Po trzech latach, zrezygnowałam z pracy, której nie lubiłam.
4. Po dziesięciu latach, zakończyłam związek, w którym przez większość czasu byłam szczęśliwa. Jasne, wszyscy wiemy, że to nie ja podjęłam tę decyzję. Ja to jednak przeżyłam, co uważam za niezły wyczyn. Jestem rozwódką, ja pierniczę.
5. Zakochałam się.
Naprawdę nie jestem w takich tematach dobra, wiem, że to dość krótkie, ale... mocne, prawda? Patrząc na tę listę, nie umiem się nie uśmiechać do siebie.