środa, 22 października 2014

15 - o tym, że mam cennych znajomych i przyjaciół

Ale dlaczego ty chcesz się wyprowadzić?
Pomijając to, że chęć wyprowadzenia się od rodziców nie powinna dziwić aż tak bardzo... to chodzi o mieszkanie na końcu świata. O to, jak daleko jestem od moich znajomych.
A ja potrzebuję być blisko nich.

Mam pewną przykrą umiejętność, którą może powinnam nazwać dolegliwością: bardzo szybko potrafię się pogrążyć w najczarniejszej rozpaczy.
Natychmiast, z chwili na chwilę, powiedzieć sobie, że wszystko jest do dupy i nie mam żadnych perspektyw, i z prędkością karabinu maszynowego strzelać sama w siebie argumentami na poparcie tej tezy. Dobijam się wtedy mistrzowsko.

W ostatnim czasie coraz rzadziej sobie na to pozwalam i zaczynam dopracowywać metodę równie szybkiego wychodzenia z tych stanów (kiedy już wyrysuje się z tego konkretny mechanizm, chętnie się tu nim podzielę), ale kiedy odszedł ode mnie mąż, to się po prostu ciągle działo. Nie wiem, czy powinnam napisać, że codziennie, czy że co parę godzin. Być może łapało raz w tygodniu... i trzymało przez sześć dni.
Nagle widziałam wszystko w wersji idealnie czarno-białej. Na białej kartce wyrysowane mocną kreską moje biurko w pracy i ekran monitora. Codzienne osiem godzin zajmowania się tym, czego nie lubię i półtora godziny w samochodzie. Potem godzina przy trzech palnikach kuchenki turystycznej, które są moim piecem. Samotny obiad. Samotny wieczór. Samotna noc. I to samo za 20 lat. I w tym samym miejscu. I tylko bez tego samochodu, bo już by się rozpieprzył, a skąd kasa na nowy.
Czy tam coś w tym stylu.
Po prostu: wszystko źle, a ja na nic nie mam wpływu, nic się nigdy nie zmieni, lepsze tabletki czy sznur.

I wcale nie o tym chcę dziś pisać.

Moi znajomi są moim cennym zasobem. Skarbem, którego wartość przewyższa wiele innych.

Za podświadomość nie ręczę, ale na poziomie świadomym, staram się nie dobierać sobie bliskich pod kątem przydatności.
A jednak, moi znajomi są bardzo przydatni.

Na przykład dlatego, że mi pomagają wyjść z tych czarnych dziur.
Kiedy wpadałam w nie tak często, Dominika miała metodę ochrzaniania mnie. Punktowała moje lenistwo, tchórzostwo, nieogar i szeroko rozumianą miękkofajowatość. Doprowadzała mnie do łez - ale ze złości; złości na samą siebie, oczywiście. Sprawiała, że umierałam ze wstydu i być może nie znajdowałam natychmiast dla siebie rozwiązania, ale przynajmniej czułam się żałosna z tym marudzeniem, więc, owszem, to sprawiało, że marudziłam mniej.
Nie jest to rozwiązanie, które miałoby szansę sprawdzić się u mnie i przynieść długofalowy efekt. Jakiś jednak przynosiło, naprawdę. A przede wszystkim, Dominice nie można było odmówić szczerych i dobrych intencji. I tego, że nie zatrzymywała się na samym poklepywaniu po główce. Właściwie, nigdy mnie nie poklepywała... byliście kiedyś przytuleni przez Dominikę? Ona ma po prostu takie podejście do drugiego człowieka. Zmiażdży kości, zasunie ostrym tekstem. Sprowadza na ziemię, najzwyczajniej. Skutecznie.
A na przykład taki A. robił co innego. Zadawał mi bardzo konkretne pytania, na które wymagał konkretnych odpowiedzi. Mogłam się irytować, ale nie chcąc go olać, musiałam się skupić - już samo to było dobre, uspokajało. A najważniejsze były wnioski, które płynęły z tych rozmów: nie, nie jestem w aż tak czarnej dupie. Przesadzam. Pora wziąć się do roboty.

Moi znajomi są przydatni, ale zdaje się, że najważniejsze jest dla mnie to, że moi znajomi mnie bardzo inspirują.
Tak to już jest, że znam naprawdę ciekawe i kreatywne osoby. Barwne ptaki, artystów. Kabareciarzy, aktorów, aktorki. Piszących, fotografujących. Malarki i graficzki. Projektantów. Muzyków.
Podziwiam ich, zazdroszczę, uwielbiam móc podglądać na facebooku, móc po prostu z nimi rozmawiać i czuć, jak otwierają mój umysł niebanalnymi spostrzeżeniami, własną otwartością.
Niestety, nie jestem najlepsza w pielęgnowaniu tych przyjaźni, większości z nich nie można by, mimo najszczerszych chęci, w ogóle przyjaźniami nazywać. Cieszę się jednak, że mogę czerpać inspiracje od takich ludzi.
Bo to właśnie dla mnie robią. Inspirują do zmian.
Jeszcze ciągle brakuje mi odwagi do wprowadzenia w moim życiu tych zmian, wiecie, naprawdę wielkich; odwagi do podjęcia naprawdę poważnych decyzji. Jasne, że poinformowanie szefów, iż bardzo liczę na to, że do końca roku się mnie pozbędą, to już jest niezły level. Mam jednak stale do siebie odrobinę żalu o to, jak wiele marzeń wrzucam w kategorię mrzonek, pozwalam im na kurzenie się i... tak - z prędkością karabinu maszynowego strzelam sama w siebie argumentami na poparcie  tezy, że pewne rzeczy są nie dla mnie, że innym może się udać, mnie nie.
Są jednak ci wszyscy ludzie, którzy w znacznym stopniu żyją takim życiem, jakie chciałabym, by stało się i moim udziałem.
No i także tu niezawodny jest A. i jego technika spokojnych, drążących pytań. Oraz jego, wprost obezwładniająca, wiara we mnie. Ma, co prawda, równie obezwładniające sposoby jej wyrażania i czasem sporo mi zajmuje uświadomienie sobie, że właśnie okazał mi wsparcie - ale to robi.

I nie tylko on.

Mam, tak na oko, jakieś sześćdziesiąt cztery miliony znajomych. I ani jednego pomysłu, co zrobić, żeby nie mieli wątpliwości, że są dla mnie ważni.

Pozostaje mi mieć nadzieję, że to czują, że będą blisko, że dzięki nim nadal w mojej głowie będzie się pojawiać ten głosik, wcale zresztą już nie tak cichutki, który mówi - może i mnie się uda.

Zdjęcie z moich urodzin, lipiec 2014, w ogrodzie moich rodziców.

1 komentarz: