piątek, 31 października 2014

18 - o czymś, czego się boję

Przed rokiem w okolicach końca października czułam się jeszcze bardzo samotna. I ze wszystkich sił z tą samotnością walczyłam. Na przekór sobie i swoim potrzebom, ograniczającym się do wycia w poduszkę, kupiłam dynię, powycinałam, jak trzeba, no i zaprosiłam parę osób na wódkę. Było miło, fajnie, nie byłam sama.
Dziś przez chwilę wystraszyłam się, że tylko udaję, tylko próbuję przekonać siebie, że moim najskrytszym marzeniem było spędzić dzisiejszy wieczór z czeskim piwem, paczką chipsów i książką.
I...
I nie, to nie było moim marzeniem. To jednak mogę zrobić, bo: nie mieszkam w mieście, nie da się spontanicznie wyjść ze znajomymi; bo nikogo nie zaprosiłam.
Nie przyszło mi to w ogóle do głowy, żeby kogoś zapraszać.
I to jest absolutnie fantastyczne.
Nie przyszło mi do głowy, że muszę zagłuszyć poczucie osamotnienia, bo nie ma go już we mnie. Nie musiałam się z nikim na dziś umawiać. I trochę zazdroszczę Łu imprezy, na której właśnie jest, ale dziś już nie będzie to skutkować płaczem.
Na razie jestem tu i, mój Boże, nie wszyscy mają tak łatwy dostęp do czeskiego piwa!
Nie mówiąc już o tym, że w bibliotece czekała na mnie kolejna część Mrocznej Wieży! I jest jeszcze parę odcinków Gry o Tron do obejrzenia!

Najpierw jednak chcę się czymś z wami podzielić. Pewną myślą, która - być może w związku z jutrzejszym Świętem - od dłuższego czasu zaprząta mi głowę.

Mam trudny charakter i wolę nawet nie rozpisywać się zbyt szeroko nad tym, co w moim przypadku rozumie się pod tym pojęciem.
Pracuję nad sobą, ale jeszcze sporo pracy przede mną.
Mój język nie jest szybszy od głowy, ale już głowa od serca - na pewno. Nim uświadomię sobie, co tak naprawdę czuję, mój złośliwy mózg wygeneruje najostrzejszy przytyk, palnę go natychmiast - a potem brnę w to dalej, byle mieć ostatnie słowo, byle skończyło się na moim.
Od jakiegoś czasu próbuję jednak z tym walczyć.
Moi bliscy wiedzą, jak rzadko widać tej walki efekty, ale Bóg mi świadkiem - chcę to zmienić. Chcę scysje kończyć godzeniem się, nie rozumianym już tylko jak postawienie na swoim.
Bo się boję.
Bo skończył się wieloletni związek, w który wierzyłam całym sercem. I dopiero dzięki temu, dopiero po trzydziestce zatem zrozumiałam: nie wiemy, ile mamy czasu.
Dziś trudno o miłość na całe życie, choć chyba wszyscy nadal o niej marzymy. Trudno pielęgnować przyjaźnie, kiedy "trzeba" zabiegać o tyle dóbr materialnych. Świat, cały świat jest na wyciągnięcie ręki - więc sięgamy, pędzimy, jesteśmy tak bardzo głodni życia!.. I nie, nie chcę pisać o potrzebie zatrzymania się. Myślę, że każdy ma swój rytm, swoje tempo i to jest właśnie naprawdę fajne, ten synkopowy krok, który wystukujemy na naszych ścieżkach. Tylko: my naprawdę nie wiemy, ile mamy czasu.

Miałam średnie wyniki badań, dostałam antybiotyk i L4. Pojechałam chorować do A.; z kim, jak nie z nim, jak nie w jego słonecznym mieszkaniu. Dawno nie byliśmy ze sobą tak długo, cóż, mogłoby być sielankowo, gdyby Agni nie była Agni. Mnóstwo razy powiedziałam o wiele słów za dużo. Mnóstwo razy przepraszałam... na szczęście.
W drodze do domu, uświadomiłam sobie nagle prędkość, z jaką jadę. 120 kilometrów na godzinę. Czułam się pewnie, samochód pracował dobrze.
Kiedyś znajomy kabaret wracał nocą autostradą, kierowca też czuł się pewnie, na drogę wybiegł pies. Pies na autostradzie!.. Tak.
Jadąca, tak się złożyło, niedaleko za nimi policja, była pewna, że znajdzie trupy. Nie wiem, jakim cudem przeżyli, ale - tak. Pies na autostradzie.
Nie zamierzam zamykać się w domu, nie wsiadać do samochodu.
Chcę się godzić. Chcę się żegnać pocałunkami, nie skrzywieniem ust w złości.
Bo nie wiemy. Ile. Mamy czasu.

Moi dziadkowie mieli wczoraj 59 rocznicę ślubu. Msza odbyła się u nich w domu, przyszła rodzina, sąsiedzi. Trochę mi ostatnio nie po drodze z Panem Bogiem, próbuję z Nim gadać, ale chyba się mijamy... chcę powiedzieć, że pójście w tygodniu na mszę świętą nie jest moim ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu.
Zrobiłam to z najczystszego strachu.
Przed tym, że moi dziadkowie odejdą, a ja będę sobie wypominać - nie znalazłam dla nich nawet tych trzech kwadransów.

Wierzyłam w moje małżeństwo, a ono się skończyło. Czasem myślę, że było to nieuniknione, więc tym bardziej żałuję nieporozumień, milczenia, pretensji.
Tym bardziej chcę się stawać lepszą, nie ranić, mówię kocham, przytulam, proponuję mamie wspólne zakupy, staram się na bieżąco odpisywać znajomym na maile i SMSy, robię zdjęcia miejscom, w których coś - cokolwiek - mi się spodoba.

Nie wiem, ile mam czasu.






czwartek, 30 października 2014

17 - o afirmacjach (zakończenie)

A więc: zaklinam rzeczywistość i to już wiecie. Jeśli natomiast mam (a chcę) przejść do konkretów, to działa to, mianowicie, tak.

BM był kabareciarzem. Zazdrościłam mu działalności scenicznej i przyjęłam rolę wspierającej go w niej. Sama czasem gdzieś wystąpiłam, ale sporadycznie, a przede wszystkim, "wiedząc", że jestem tylko żoną aktora kabaretowego, powinnam trzymać się swojego miejsca w systemie, i że, po prostu, za wysokie progi.
Choć scena mnie pociągała i bardzo chciałam móc kiedyś spróbować sił w jakimś teatrze.

Nie nazwałabym tego jednak nawet marzeniem. Mrzonka? Może to lepsze słowo, choć raczej... naprawdę głęboko to spakowałam. Nie było to moją drogą. Kropka.

Dopóki on nie odszedł, a ja nie powiedziałam sobie, że od tej chwili biorę to, co przyniesie los. Czy to była świadoma myśl, nie potrafię powiedzieć. Chyba nie. Raczej potrzeba zmiany różnych dotychczasowych przyzwyczajeń, odrzucenia scenariuszy na mój temat, których autorstwo przypisywałam innym, a które jednak, tak naprawdę, w znacznym stopniu powstawały w mojej osobistej głowie.
Założyłam blog, na którym dzień w dzień rozdrapywałam ranę po rozstaniu; blog, który poza odwaleniem dla mnie kawałka naprawdę dobrej roboty, przysporzył mi przeciwników, mocno pomógł zweryfikować pojęcie "przyjaźni"... i którego czytelniczką stała się Magdalena, moja znajoma z zajęć jogi.
Nie pamiętam już dokładnych słów, którymi zwróciła się do mnie mniej więcej rok temu, ale sens był taki, że odpowiadam jej energetycznie i wizualnie, a właśnie szuka aktorek do spektaklu, który wymyśliła, więc czy nie chciałabym spróbować?
Mój Boże, z nieba mi wtedy spadłaś, Magdaleno. Nauczyłaś pracować z kobietami, no i dałaś możliwość zagrania. W czymś ciekawym, niebanalnym, w teatrze, po prostu zaczęłam wreszcie należeć do grupy teatralnej! Jasne, że amatorskiej - tym lepiej! Uwielbiam wszystko, co amatorskie, naprawdę.

Premierę miałyśmy w minioną niedzielę, sala była pełna i pewnie nikt ze zgromadzonych nie zrozumiał, co chciałyśmy przekazać, ale pal sześć, ja jestem bardzo szczęśliwa dzięki temu całemu przedsięwzięciu.

To jedna historia, ja zaś chcę opowiedzieć i drugą.

A. jest wykładowcą, czego mu bardzo zazdroszczę. Gdzieś, kiedyś, w czasoprzestrzeni tak totalnie różnej od mojej obecnej, że aż wydającej się nieprawdziwą, przyszło mi do głowy zrobić doktorat. Wymyśliłam sobie, jakie badania chciałabym przeprowadzić, porozmawiałam z jednym z ulubionych doktorów z mojej uczelni - i tyle, nie zrobiłam nic więcej. I nawet nieszczególnie cierpię z tego powodu; jedni idą w tym kierunku, a inni robią w życiu co innego, to przecież nie dramat.
A jednak A. zazdroszczę pracy, bo zwyczajnie lubię mówić do ludzi, lubię prowadzić zajęcia (zdarzało mi się prowadzić warsztaty dla dzieciaków mniejszych i większych) i od paru tygodni powtarzałam sobie cichutko, że och, tak chciałabym móc spróbować.

I dwa tygodnie temu zadzwoniła Ania.
- Chciałabyś może poprowadzić wykład? Jeden dla gimnazjalistów, drugi dla seniorów?

No ba!..

Wybrałam tematykę polskich tradycji związanych ze świętem Wszystkich Świętych. Opowiadałam o zamykaniu powiek zmarłemu, natychmiast po zgonie, żeby nie zdążył sobie wypatrzyć nikogo do towarzystwa. O duszach zmarłych dzieci, które zmieniają się w ptaki, towarzyszące pierwszolistopadowej procesji. O utopcach, zmorach i krasnoludkach. I było fantastycznie, bardzo chciałabym jeszcze kiedyś mieć możliwość się tym zająć.

Najważniejszy jednak wniosek dla mnie - znów przekonałam się, że mam moc sprawczą.
I naprawdę nie próbuję zasugerować, że jestem wiedźmą, która myślami przyciągnęła Magdalenę, Anię, nie wierzę w to, że gdybym ja nie pomyślała chciałabym w tym sklepie kupić przeceniony kalafior, to ekspedientka parę godzin wcześniej nie postawiłaby przed nim karteczki "-50%".
Wierzę jednak głęboko w to, że najistotniejsza jest zmiana mojego nastawienia.
Jeśli obawiam się, że ludzie mogą mnie wziąć za zamkniętą w sobie sztywniarę... to właśnie takie wrażenie sprawiam. I gdyby tak było, raczej nie zaproponowano by mi wyjścia na scenę. Ani zresztą poprowadzenia tych wykładów. I gdybym nie wierzyła w przeceniony kalafior, w ogóle bym nie wstąpiła do tego sklepu.

Rozumiecie?

Otwieram się, staram się nieustannie otwierać na nowe. Mówić sobie, że są wyzwania, które chciałabym podjąć, a tym samym, całą sobą pokazywać światu, że jest we mnie gotowość ich podjęcia.
Wiąże się to z przyswajaniem sztuki cierpliwości, ponieważ nie chodzi o to, żeby narzucać termin i miejsce spełnienia moich pragnień. Staram się też nie doprecyzowywać za bardzo formy tegoż spełnienia, bo mogłoby to grozić nieustannymi rozczarowaniami.
Nie afirmowałam sobie angażu u Klaty ani etatu na Jagiellońskim. Nie bronię sobie jednak marzyć, a co więcej, wyobrażać spełnienia tych marzeń. Mocno walczę ze strachem przed ośmieszeniem i zdaje się, że przyswoiłam już sobie wiarę w to, że po prostu zasługuję na dobre szczęśliwe życie.

Tylko tyle?
To nieustanna praca nad samą sobą. Narzucanie sobie odwagi, często graniczącej z brawurą. Wychodzenie ze strefy komfortu, choć nie wiem tak naprawdę, co mnie czeka poza nią. Mogę sobie jednak sporo wyobrazić i właśnie to robię.
I ta gra jest warta świeczki, zapewniam.

Szukam pracy w Krakowie i jasne, że się boję - że to wszystko potrwa dłużej, niż bym chciała, że będzie trudno, że będzie drogo... ale nie skupiam się na tych obawach. Skupiam na wyobrażaniu sobie krakowskich poranków. Jeżdżenia tramwajami. Picia kawy z Dorotą, odwiedzania Marty.
Wczoraj przyśnił mi się Kazimierz w śniegu.
Wiem, że go takim zobaczę.


zdjęcia z premiery Teatru Przychodnia, autorstwa mojego taty (obróbka: ja i lightroom)

środa, 29 października 2014

16 - o afirmacjach (część pierwsza)

Wiecie, o co chodzi z afirmacjami?
Jeśli nie, w internecie można znaleźć sporo stron, poświęconych temu tematowi. W skrócie: afirmacje to krótkie teksty, które mają nam pomóc w przeprogramowaniu podświadomości.
Brr... zapachniało czarną magią albo, tfu, psychoterapią (która zresztą dla wielu jest czarnej magii synonimem)? Bez obaw, nie w tym kierunku pójdzie mój dzisiejszy post. Za mało się znam, żeby spróbować stworzyć instruktaż; nie sądzę, żebym mogła cokolwiek nowego wnieść w tę kwestię. I naprawdę - jeśli ktoś zechce dowiedzieć się czegoś więcej, wyszukiwarka pomoże.
Ja tylko chcę się podzielić własnymi doświadczeniami, związanymi ze sztuką afirmacji.

Jestem gadułą, a na komputerze piszę szybko. Jaki to ma związek? Ano taki, że bez problemu mogę machnąć długaśny tekst, który znuży najbardziej wytrwałego czytelnika.
Żeby więc od razu nikogo nie zniechęcić (albo raczej: żeby nie zniechęcić od razu wszystkich), tym razem to, co mam do opowiedzenia, podzieliłam na dwie części.
Dzisiaj pierwsza.

O metodzie afirmacji po raz pierwszy usłyszałam od Byłego Męża. A skoro polecała mi ją osoba, której ufałam stuprocentowo, i którą w jakimś stopniu wręcz podziwiałam, postanowiłam spróbować.
Zgodnie z jego wskazówkami, założyłam zeszyt, w którym codziennie notowałam pozytywne opinie na temat mojej osoby, wyrażane w określonej formie: kilka razy (nie pamiętam już - po 5? 7? 10?) w pierwszej osobie (Ja, Agnieszka... - np. zasługuję na wysokie zarobki), drugiej (Ty, Agnieszko, zasługujesz...) i w trzeciej (Agnieszka zasługuje...). Informowałam w ten sposób swoją podświadomość, że nie tylko ja nie mam wątpliwości, że zasługuję na nieco więcej od pensji minimalnej, ale i każda inna osoba myśli tak samo, a więc nikt nie będzie mi przeszkadzał w otrzymaniu podwyżki. Na marginesie notowałam wszystkie wątpliwości, które przy okazji tych zapisków generowała moja głowa, z czasem wątpliwości pojawiało się coraz mniej, a kiedy już pisanie tego nie wywoływało żadnych negatywnych skojarzeń - mogłam zakończyć zadanie, afirmacja była przyswojona.
Większych efektów w praktyce jednak jakoś nie dostrzegłam, a trenowanie cierpliwości było dopiero przede mną, więc ostatecznie całą tę ideę zarzuciłam... co nie oznacza, że straciłam wiarę w to, że ważniejsze jest powtarzać samej sobie myśli pozytywne, niż wiecznie zakładać najczarniejsze scenariusze.
Po raz kolejny z afirmacjami spotkałam się na Babińcu - spotkaniach (jak łatwo się domyślić, w gronie kobiecym) organizowanych przez Izę. Co jakiś czas przypominała ona o programowaniu wody - eksperymencie dr Masaru Emoto, japońskiego pisarza i badacza. Na czym dokładnie eksperyment polegał, znowu polecam dowiedzieć się z bardziej rzetelnych źródeł. Zdradzę tylko, iż dowodził on, że emocjami możemy wpływać na strukturę wody i kryształów. A skoro człowiek w ponad połowie składa się z wody...
Koniec końców, uświadomiłam sobie, że regularna i zgodna z kogokolwiek wskazówkami, praca z wykorzystaniem afirmacji, to nie moja bajka. Nuży mnie tylko i irytuje, bo oczekuję natychmiastowych skutków. I to jakichś hiper-widocznych.
Postanowiłam więc robić to po swojemu, a przede wszystkim, po prostu o tej sztuce nie zapomnieć i korzystać z afirmacji, jak tylko będzie taka potrzeba. W określonych sytuacjach, mocno i nachalnie włączać u siebie przewidywanie wyłącznie pomyślnego przebiegu zdarzeń, zaś przede wszystkim - praktykować coś, co nazywam zaklinaniem rzeczywistości.
To dopiero zajeżdża czarami, co?
Nie jest nimi jednak.

Chodzi o to, żeby się otworzyć. Otworzyć swój umysł (i ciało!) na możliwości, jakie może przynieść mi życie. Powiem więcej - na możliwości, jakie to życie chce mi przynieść! A ja muszę tylko je dostrzec.
Żeby to jednak było możliwe, nie mogę być na to zablokowana. Nie mogę mieć nastawienia "wszyscy, tylko nie ja", no i - nie daj Boże - "mnie się to nie może udać", "mnie takie rzeczy nie spotykają".
Spotykają.
Bo się otworzyłam.

Bardzo mocno was do tego zachęcam i wydaje mi się, że najlepiej to zrobię, ilustrując własnymi przykładami.

Zacznę od mojej ulubionej historii, która zresztą miała akurat przebieg niemal magiczny.

Bodaj czwarty rok, egzamin z andragogiki.
Sama nie wiem, dlaczego olałam te wykłady, dość powiedzieć, że krótko przed terminem zorientowałam się, że nie tylko nic nie umiem, ale nawet nie dysponuję materiałami. I także już nie pamiętam, dlaczego o te materiały nie poprosiłam nikogo z roku, może jakaś dziwna duma przeze mnie przemawiała. Dziwna, bo nie broniąca mi zwrócić się po pomoc do kuzynki, która ten sam przedmiot z tym samym wykładowcą miała... na innym kierunku i nawet w innym mieście.
Notatek była góra. Bez szans na przyswojenie wszystkiego.
Wybrałam kilka krótkich zagadnień i starałam się je wykuć na blachę.
Przed egzaminem, w korytarzu, znacie pewnie ten klimat - czułam, jak rośnie we mnie panika, kiedy czekający razem ze mną powtarzali sobie jakieś tematy, o których w moich notatkach nawet nie było słowa.
- Ok, ja chcę pedagogikę dorosłych w krajach Dalekiego Wschodu - powiedziałam w końcu.
- Ale myśmy tego nie robili.
- Ale ja to mam w notatkach.
- Ale u nas tego nie było.
- ALE JA TO MAM W NOTATKACH, JA TO UMIEM I JA CHCĘ, ŻEBY MNIE O TO ZAPYTAŁ.
Wzruszenie ramion, porozumiewawcze spojrzenia i ciche komentarze z gatunku "sraty traty, a ja bym chciała polecieć na Islandię".
Egzamin odbywał się w gabinecie doktora K., wchodziło się po 3 osoby, padało po jednym pytaniu dla każdego i mieliśmy parę minut na przygotowanie się.
Ja wchodziłam między innymi z Kaśką.
I trzeba było widzieć jej minę, kiedy doktor K. powiedział do mnie: - A ty mi opowiesz o pedagogice dorosłych w Japonii.
(Zająknęłam się przy Kiusiu, Honsiu i Sikoku, dostałam czwórkę. No i ostatni urlop spędziłam na Islandii, ale o tym innym razem.)

To najbardziej, że tak to ujmę, radykalny przykład, ale na co dzień bardzo rzadko mi się zdarza próbować w sposób aż tak dosłowny wpływać na przyszłość.
Tak, jak napisałam: chodzi o otwieranie się.

I jak to teraz u mnie dokładnie działa, napiszę w drugiej części.

środa, 22 października 2014

15 - o tym, że mam cennych znajomych i przyjaciół

Ale dlaczego ty chcesz się wyprowadzić?
Pomijając to, że chęć wyprowadzenia się od rodziców nie powinna dziwić aż tak bardzo... to chodzi o mieszkanie na końcu świata. O to, jak daleko jestem od moich znajomych.
A ja potrzebuję być blisko nich.

Mam pewną przykrą umiejętność, którą może powinnam nazwać dolegliwością: bardzo szybko potrafię się pogrążyć w najczarniejszej rozpaczy.
Natychmiast, z chwili na chwilę, powiedzieć sobie, że wszystko jest do dupy i nie mam żadnych perspektyw, i z prędkością karabinu maszynowego strzelać sama w siebie argumentami na poparcie tej tezy. Dobijam się wtedy mistrzowsko.

W ostatnim czasie coraz rzadziej sobie na to pozwalam i zaczynam dopracowywać metodę równie szybkiego wychodzenia z tych stanów (kiedy już wyrysuje się z tego konkretny mechanizm, chętnie się tu nim podzielę), ale kiedy odszedł ode mnie mąż, to się po prostu ciągle działo. Nie wiem, czy powinnam napisać, że codziennie, czy że co parę godzin. Być może łapało raz w tygodniu... i trzymało przez sześć dni.
Nagle widziałam wszystko w wersji idealnie czarno-białej. Na białej kartce wyrysowane mocną kreską moje biurko w pracy i ekran monitora. Codzienne osiem godzin zajmowania się tym, czego nie lubię i półtora godziny w samochodzie. Potem godzina przy trzech palnikach kuchenki turystycznej, które są moim piecem. Samotny obiad. Samotny wieczór. Samotna noc. I to samo za 20 lat. I w tym samym miejscu. I tylko bez tego samochodu, bo już by się rozpieprzył, a skąd kasa na nowy.
Czy tam coś w tym stylu.
Po prostu: wszystko źle, a ja na nic nie mam wpływu, nic się nigdy nie zmieni, lepsze tabletki czy sznur.

I wcale nie o tym chcę dziś pisać.

Moi znajomi są moim cennym zasobem. Skarbem, którego wartość przewyższa wiele innych.

Za podświadomość nie ręczę, ale na poziomie świadomym, staram się nie dobierać sobie bliskich pod kątem przydatności.
A jednak, moi znajomi są bardzo przydatni.

Na przykład dlatego, że mi pomagają wyjść z tych czarnych dziur.
Kiedy wpadałam w nie tak często, Dominika miała metodę ochrzaniania mnie. Punktowała moje lenistwo, tchórzostwo, nieogar i szeroko rozumianą miękkofajowatość. Doprowadzała mnie do łez - ale ze złości; złości na samą siebie, oczywiście. Sprawiała, że umierałam ze wstydu i być może nie znajdowałam natychmiast dla siebie rozwiązania, ale przynajmniej czułam się żałosna z tym marudzeniem, więc, owszem, to sprawiało, że marudziłam mniej.
Nie jest to rozwiązanie, które miałoby szansę sprawdzić się u mnie i przynieść długofalowy efekt. Jakiś jednak przynosiło, naprawdę. A przede wszystkim, Dominice nie można było odmówić szczerych i dobrych intencji. I tego, że nie zatrzymywała się na samym poklepywaniu po główce. Właściwie, nigdy mnie nie poklepywała... byliście kiedyś przytuleni przez Dominikę? Ona ma po prostu takie podejście do drugiego człowieka. Zmiażdży kości, zasunie ostrym tekstem. Sprowadza na ziemię, najzwyczajniej. Skutecznie.
A na przykład taki A. robił co innego. Zadawał mi bardzo konkretne pytania, na które wymagał konkretnych odpowiedzi. Mogłam się irytować, ale nie chcąc go olać, musiałam się skupić - już samo to było dobre, uspokajało. A najważniejsze były wnioski, które płynęły z tych rozmów: nie, nie jestem w aż tak czarnej dupie. Przesadzam. Pora wziąć się do roboty.

Moi znajomi są przydatni, ale zdaje się, że najważniejsze jest dla mnie to, że moi znajomi mnie bardzo inspirują.
Tak to już jest, że znam naprawdę ciekawe i kreatywne osoby. Barwne ptaki, artystów. Kabareciarzy, aktorów, aktorki. Piszących, fotografujących. Malarki i graficzki. Projektantów. Muzyków.
Podziwiam ich, zazdroszczę, uwielbiam móc podglądać na facebooku, móc po prostu z nimi rozmawiać i czuć, jak otwierają mój umysł niebanalnymi spostrzeżeniami, własną otwartością.
Niestety, nie jestem najlepsza w pielęgnowaniu tych przyjaźni, większości z nich nie można by, mimo najszczerszych chęci, w ogóle przyjaźniami nazywać. Cieszę się jednak, że mogę czerpać inspiracje od takich ludzi.
Bo to właśnie dla mnie robią. Inspirują do zmian.
Jeszcze ciągle brakuje mi odwagi do wprowadzenia w moim życiu tych zmian, wiecie, naprawdę wielkich; odwagi do podjęcia naprawdę poważnych decyzji. Jasne, że poinformowanie szefów, iż bardzo liczę na to, że do końca roku się mnie pozbędą, to już jest niezły level. Mam jednak stale do siebie odrobinę żalu o to, jak wiele marzeń wrzucam w kategorię mrzonek, pozwalam im na kurzenie się i... tak - z prędkością karabinu maszynowego strzelam sama w siebie argumentami na poparcie  tezy, że pewne rzeczy są nie dla mnie, że innym może się udać, mnie nie.
Są jednak ci wszyscy ludzie, którzy w znacznym stopniu żyją takim życiem, jakie chciałabym, by stało się i moim udziałem.
No i także tu niezawodny jest A. i jego technika spokojnych, drążących pytań. Oraz jego, wprost obezwładniająca, wiara we mnie. Ma, co prawda, równie obezwładniające sposoby jej wyrażania i czasem sporo mi zajmuje uświadomienie sobie, że właśnie okazał mi wsparcie - ale to robi.

I nie tylko on.

Mam, tak na oko, jakieś sześćdziesiąt cztery miliony znajomych. I ani jednego pomysłu, co zrobić, żeby nie mieli wątpliwości, że są dla mnie ważni.

Pozostaje mi mieć nadzieję, że to czują, że będą blisko, że dzięki nim nadal w mojej głowie będzie się pojawiać ten głosik, wcale zresztą już nie tak cichutki, który mówi - może i mnie się uda.

Zdjęcie z moich urodzin, lipiec 2014, w ogrodzie moich rodziców.

poniedziałek, 20 października 2014

14

Uczę się odpuszczać. Nie brać zbyt wiele na głowę i ramiona, nie obiecywać, nie planować każdego wieczora w tygodniu. Po to chociażby, żeby zostawić miejsce na spontaniczność, na prezenty od losu, na afirmowane sytuacje (o afirmacjach jeszcze tu kiedyś napiszę).
W efekcie właściwie i tak prawie każdy wieczór tygodnia mam zajęty, ale frustracja mniejsza.
Polecam.

Dziś tyle. Efekt tego mojego odpuszczania jest taki, że zaraz walnę głową w stół, a muszę się wyspać, żeby móc jutro popracować nad czymś, do czego się zobowiązałam.

Mogłam to zrobić, odmawiając wcześniej komuś innemu; zostawiając miejsce.
Mam coś na głowie, ale już z poczuciem, że dokonałam wyboru.
Nie: muszę.
Chcę.

środa, 15 października 2014

13

To dość oczywista rzecz, a jednak często mi umyka. I mam wrażenie, że nie tylko mnie - dlatego chcę dziś o tym napisać.

Nie jestem pewna słuszności mojej decyzji, a wręcz bardzo obawiam się jej konsekwencji. Zastanawiam się, czy dobrze robię i gdzieś z tyłu głowy zaczyna błąkać się refleksja, że może jednak lepiej sprawy pozostawić swojemu biegowi, bo przecież jakoś się w końcu ułożą.

I wtedy to. Takie proste.
Jedna myśl.

Czy bardziej żałuję błędnych decyzji, czy sytuacji, w których pozwalałam decydować innym?

I nie potraktowałam tego pytania krótkim łee, to jasne. Wydaje mi się, że to tak nie działa. To nie zastrzyk. To element pracy nad sobą, wymagający skupienia się, przypomnienia sobie i wyobrażenia paru - co najmniej paru - sytuacji z przeszłości. To nie zastrzyk, to terapia.
A więc woda spływa po moich plecach (bo przecież najlepiej się myśli pod prysznicem), a ja wracam w głowie do podobnych momentów podejmowania decyzji.
I już wiem, i jestem pewna. 
Jeśli mi źle, jeśli coś nie działa - trzeba spróbować to naprawić. Lub przynajmniej zmienić.

I choć mogę nie być stuprocentowo zadowolona z przebiegu dzisiejszej rozmowy, bardzo mi dodaje skrzydeł sam fakt jej odbycia.

Nie mam pewności, nie mam nawet cienia domysłów, jak będzie. Wiem tylko na pewno, że musi być inaczej, i że nie mogę pozwolić, by zmiana sama się zadziała. Chcę i muszę być jej katalizatorem.

Poprosiłam dziś przełożonego, żeby mnie zwolnił, i żeby zrobił to już teraz. Z początkiem roku chcę móc zacząć nowe.

Muszę móc zacząć nowe.
Zaczynam.

Czasem spóźniam się do pracy na przykład dlatego, że zatrzymałam się, żeby zrobić zdjęcie.

niedziela, 12 października 2014

12 - o przejrzystych komunikatach

Żyjemy w Wieży Babel. Co rusz przekonuję się, że nasz świat jest niczym więcej, jak tylko pieprzoną Wieżą Babel.
Zastanawiam się, czy za dwa, trzy pokolenia wszyscy nie będziemy stuprocentowo biseksualni, bo tak wątpliwie zasadna kategoria, jak płeć, straci na znaczeniu w poszukiwaniu po prostu kogokolwiek, kto nas zrozumie. Co oznacza jednak konieczność wyzbycia się egocentryzmu i chęć nauki cudzego języka. A na razie zdaje się, że uparliśmy się każdy na swój dialekt i zakładamy, że to druga osoba powinna chcieć się go nauczyć.
Mówimy do siebie więcej, niż kiedykolwiek wcześniej i niezliczone są drogi komunikowania się. Tylko o porozumienie coraz trudniej.

Kiedy przygotowuję w kuchni śniadanie, Łu informuje mnie w pewnym momencie: Idę do łazienki. Gdybyś mówiła do mnie, nie będę słyszeć.
Jezu. Jakie to proste. I czy wymaga jakiegoś szczególnego nakierowania na przeczuwanie potrzeb drugiego człowieka? Idę do łazienki, a ty tego nie zobaczysz, więc możesz do mnie gadać o czymś ważnym. Poczekaj, zaraz wracam.
Karakorum relacji międzyludzkich - wzajemne zrozumienie.

- W tym miesiącu wydaliśmy już na fajki sto złotych.
No i?.. Czy to naprawdę koniec wypowiedzi? A jakieś wnioski?..
Chcesz rzucić palenie? Chcesz zaproponować rzucenie palenia? Chcesz oszczędzać na czymś innym? Po prostu - co ma z tą informacją zrobić osoba, do której kierujesz te słowa? I dlaczego aż tak cię dziwi, że odbiera to jako atak? Przecież może odebrać tak, jak chce.
Chcesz powiedzieć, że to za dużo, prawda? Ok, więc z czyjej winy? Z niczyjej?
Może spróbujmy jeszcze raz. Powtórz to zdanie, tylko tym razem dokończ, proszę.

- Moja znajoma zapyta cię o pracę w twoim mieście.
- U nas nie ma pracy.
Serio!? Chcesz powiedzieć, że całe miasto zamieszkują bezrobotni? Chodziło ci o to, że masz problem ze znalezieniem fajnej pracy, tak? Słuchaj, być może dostają ją lepsi od ciebie. Być może po prostu nie chce ci się pomagać niczyjej znajomej i, mój Boże, takie twoje święte prawo, tylko proszę, nie wciskaj nikomu kitu, że żadnej pracy w ogóle nie ma!

- Dobrze mi z tobą, mam nadzieję, że nie odejdziesz, jednocześnie myślę o związaniu się z kimś na stałe.
Że, kurwa, co!? I czy laska, która po takim tekście ani faceta nie morduje, ani nie odsyła do psychiatryka:
a - wie, że on miał coś innego na myśli?
b - ma nadzieję, że on miał coś innego na myśli?
c - ma nadzieję, że jeśli będzie jeszcze trochę cierpliwa, w końcu się dogadają?
d - ma po prostu ponadprzeciętnie rozwinięte potrzeby autodestrukcyjne!?
(No dobra, może być też zakochana, właściwie to właśnie rozumiem pod pojęciem "autodestrukcji".)

- Jeśli chcesz, możemy iść do kina.
Nosz do jasnej ciasnej, co to miało być!? Przecież wiadomo, że pójdzie z tobą do kina tylko, jeśli ona tego chce! Co to był za tekst!? Pytanie? Propozycja? Jakąś łachę jej robisz!?

Ja nie twierdzę, że mamy do siebie walić wprost. Chłopie, naprawdę nie musisz jej mówić Chętnie bym cię przeleciał, bo ona niekoniecznie ma potrzebę o tym wiedzieć.
Może jednak zdrowo by było odrobinę się odsłonić, taaak, narażając na cios - ojej - ale czy nam się w ogóle chce bawić w te podchody? Nie szkoda na to życia?

Gadałyśmy o tym z Łu do pierwszej w nocy i co parę zdań powtarzałyśmy sobie: więc jednak ty to rozumiesz, więc nie jestem nienormalna. Nie, nie jest nienormalną chęć zrozumienia drugiej osoby, ale nie wystarczy, że będę słuchać, a nawet nie wystarczy, że będę pięćset razy dopytywać. Musimy się spotkać w połowie drogi, więc przestań przyjmować, że twoje skróty myślowe są zrozumiałe dla wszystkich, twoje skojarzenia przeciętne, a sugestie czytelne. W ogóle przestań cokolwiek sugerować, tylko po prostu mów. 

Mów!

Właściwie, nawet jeśli ta babka nie chciała wiedzieć, że chcesz ją przelecieć, może wcale nie dostaniesz od razu w twarz, życie aż tak bardzo znowu nie przypomina amerykańskich filmów. Jest wysoce prawdopodobne, że nic ci nie zrobi, a może ona wręcz woli bezpośredniość od tego twojego ściemniania. Bo kiedy tak ściemniasz, może odnieść wrażenie, że chcesz wziąć z nią ślub i mieć stadko smarkaczy.
A przecież niewykluczone, że ona też po prostu lubi seks.

Jakiś czas temu wspominałam z kumplem z podstawówki wyjazd do planetarium. Mieliśmy, nie wiem, może po 13 lat.
- Pokazywano, ile byłoby gwiazd na niebie, gdyby w mieście pogasły wszystkie światła. Pamiętasz?
- Niewiele pamiętam. Siedziałem za tobą i właściwie cały czas wąchałem twoje włosy.

Czemu mi tego nigdy nie powiedziałeś?
Miałam trądzik, niedowagę, wielkie okulary.
Dałabym się pokroić, żeby wtedy usłyszeć, że ktoś wąchał moje włosy.

A zdjęcia są niezwiązane. Było wczoraj pięknie, moja siostra ma fajnego kota, a moja mama - fajny ogródek.






piątek, 10 października 2014

11

Właśnie skasowałam cały post o tym, że postanowienia o niepłakaniu już przez faceta wzięły dziś w łeb. O tym, że nawet, jeśli zaboli, to przecież warto się zaangażować...

Bla bla bla.

Jadę do siostry. Pić.

I jeszcze wrzucę obrazek, który niektórzy już znają z mojego profilu.
Mam tam jeden źle wstawiony przecinek, ale jestem bardzo dumna z Cheta, więc niech będzie i tu.

Poza tym... może ktoś z czytających ma zbędny bilet..?


czwartek, 9 października 2014

10

Bywają dźwięki zachwycające od pierwszego usłyszenia. Trafiające od razu prosto we mnie, okazujące się być od dawna wyczekiwanymi.
Nie wiem, nie umiem tego nazwać, dlaczego właśnie Sohn od pierwszego kontaktu jest tak bardzo "mój". Niewykluczone, że chodzi po prostu o moment, w którym po raz pierwszy usłyszałam Bloodflows. O współbrzmienie z tym, co wtedy działo się w moim życiu. 
Czarna nitka nieoświetlonej drogi znikała pod kołami mojego samochodu, radio grało najgłośniej, jak mogło, choć płakałam, czułam, że znajdę w sobie siłę.
Jedna piosenka...
Nie przypisuję jej szczególnej mocy. Właściwe miejsce i chwila, ot, zdarza się.
Po powrocie do domu, napisałam do Szydłowskiej, podała tytuł i wykonawcę.

Potem okazało się, że ktoś jeszcze polubił równie szybko.
Potem był cholernie trudny rok.

A wczoraj koncert. 

Tak, bywają zwyczajne przypadki i szczęśliwe zbiegi okoliczności. I bywa, że nie poddawanie się zbyt łatwo, chęć zawalczenia o samą siebie, przynosi dobre efekty. Chociaż - nie, nie bywa; to po prostu przynosi dobre efekty, tak po prostu trzeba i warto.

Sohn - Bloodflows

wtorek, 7 października 2014

9

Zmusiłam się jakoś i zrobiłam to. Trochę dlatego, że byłam bliska paniki. Trochę, bo chcę być w porządku.
I jeszcze, bo jestem w porządku. (A przynajmniej tyle zapamiętałam z książki o asertywności.)
Powiedziałam więc dziś mojemu szefowi, że planuję się zwolnić. Potem on nie zaproponował podwyżki. Potem nam obojgu było chyba smutno. Potem on nadal nie proponował podwyżki. O coś zapytał, ja coś odpowiedziałam. Pojechał, ja zostałam, nadal nie zaproponowano mi podwyżki. Nie wiem, czy dziś coś jeszcze by zmieniła - ale i nie będę tego wiedzieć.
I po prostu nie wiem, co będzie, oprócz jednej rzeczy: że lepiej. Coś zrobiłam. Podjęłam decyzję.
Nadal się boję, choć czuję - to dziwne, ale czuję to na pewno - że boję się mniej.

poniedziałek, 6 października 2014

8

- Czemu ty dziś jesteś taka elegancka? - spytał D.
- Musiałam powiedzieć szefom, że nie pojadę z nimi w weekend.

Pokiwaliśmy oboje głowami.

Nie chodzi tylko o chęć spodobania się im.
Potrzebuję w takich momentach podobać się sobie.
Nie jestem z tych, co urodziły się w szpilkach, ale mam jedną parę takich, w których czuję się idealnie.

Powiedziałam, że nie jadę, załatwiłam to bezboleśnie. I w szpilkach.

Ale moja bajka to raczej robienie ketchupu z cukinii od babci i ze świeżej cebuli ze spodwrocławskiej wsi. To oblizywanie drewnianej łyżki. To naczynia zalegające w zlewie drugi dzień. Zapach pieczonych buraków.
Chodzę po domu w dziurawych kapciach, których zresztą i tak nie widać spod nogawek sporo za długich spodni dresowych. Piję "kubusia" marchew banan jabłko.

Normalnie.


sobota, 4 października 2014

7

Piszę, siedząc na ziemi i trzęsąc się z zimna, mimo działającego ogrzewania.
Piszę z tuszem rozmazanym na policzkach.
Piszę, a w lodówce puszczają soki cukinia z cebulą, jutro chcę je zmieniać w ketchup.
Piszę, zastanawiając się, czy wystarczy mi Kraków, czy nie chcę Reykjaviku.
Piszę i wiem, że chcę Krakowa, że teraz już nie może być inaczej.
Piszę z pretensjami do samej siebie, o ten płacz i o uczucia, nad którymi nie mam władzy.
Piszę nie o tym, o czym planowałam w ciągu dnia pełnego miłych spotkań; dnia, w którym udało mi się pozbyć wielu zbędnych przedmiotów, w którym patrzyłam z radością na znikanie upieczonych przeze mnie ciastek, słuchałam mlaskania, mieliłam kawę, kroiłam cytrynę na plasterki i czułam się błogo, i całkiem szczęśliwie.
Piszę, a za moimi plecami stygnie żelazko.
Piszę, choć miałam rozmawiać z przyjacielem - odmówiłam mu, nie chciałam, żeby mnie słyszał w tym stanie.
Piszę pełna wątpliwości, czy nie otwieram się teraz za bardzo.
Piszę, ale zaraz przestanę, włączę kolejny odcinek Gry o Tron, rozgrzeję na nowo żelazko i będę jeszcze przez godzinę powtarzać mantrę: nikt mnie nie zrani nikt mnie nie zrani nikt mnie już kurwa nie zrani.

piątek, 3 października 2014

6

Jedna odchodzi od męża, druga od chłopaka, trzecia - a tak, też od męża.
No to dwie od męża.
Trzy bliskie mi kobiety, fajne zresztą babki, kończą właśnie ważne i długie związki.
A ja sama zaskakuję się tym, że tak mocno to się we mnie zasiewa. I kiełkuje jakąś egzotyczną rośliną, której nie potrafię nadać imienia.
Jeśli tęsknotą, to za czym tak naprawdę?
Może to po prostu żal.
Tak wierzyłam, że nam się uda.
Tak byłam pewna, że im.

Myślę o odbieraniu słowom znaczeń.
Przecież nie kocha tylko ten, kto o tym mówi. Przecież powtarzający to wyznanie nie musi go rozumieć, a kpiący z niego - czy nie ma prawa nosić w sercu najgłębszego zranienia?
Przychodnia. To miejsce, w którym mam lekarza. A jeśli to przymiotnik. A jeśli coś należącego do kogoś, kto przychodzi. Przychodnia.

Bardzo się przejmuję tymi rozstaniami.
Wszystkie rozumiem, każde jest uzasadnione.
Niewiele to zmienia.

Tak, teraz nastąpi radykalna zmiana tematu.
Źle mi dziś było z samą sobą, uparłam się, że zmienię to, spędzając miło popołudnie.
Poszłam na wernisaż malarza z mojej wioski.
Odkąd w domu moich dziadków zobaczyłam jego obraz, chcę kiedyś móc też jeden mieć. Nie dlatego, że tak uwielbiam ten styl. Ujmuje mnie wrażliwość tego artysty (który zresztą nie chce być tak nazywanym), nie można mu odmówić talentu, miłości do Górnego Śląska i naszych tradycji. Poczucia humoru, skromności.
Nie tylko maluje. Pisze wiersze, opowiadania.

To spotkanie skutecznie przegoniło głupie chmury znad głowy.
A w kuchni pachnie kokosem, pora rozgrzać piekarnik.




środa, 1 października 2014

5

Ma ktoś pomysł, jak nazywać byłego męża?
Szkoda czasu na używanie obu tych słów, zresztą, wydaje mi się, że kiedy tak mówię, sprawiam wrażenie okrutnie za nim tęskniącej i cały stosunek do niego zawierającej w podkreślaniu, że kiedyś był mój. Ano był, a teraz nie jest, nie ma co się rozwodzić (ha, ha).
Samo "były" wydaje mi się jednak odrobinę zbyt lekceważące, tak mogą mówić młode panny o swojej kolekcji gachów, a z kolei "eks" pasuje mi bardziej do wypindrzonej niuni (oczywiście, że taki język świadczy po prostu o mojej zazdrości - tak, tak, zawsze chciałam się poczuć, jak niunia, cóż, kiedy nie do końca kumam czaczę z wypindrzaniem się).

Kompletnie nie mam pomysłu, jak to przeskoczyć i tak się głowię już prawie miesiąc.

I stąd problem z właściwym początkiem tego posta...

W każdym razie, skończyłam właśnie pić grejpfrutowe piwo, przywiezione mi z Chorwacji przez męża, co już nim nie jest (i już, i jeszcze, gwoli ścisłości), w tle Sinatra, przede mną kupa gratów, które próbuję uczciwie wycenić przed sobotnią wyprzedażą, jaką urządzam przed swoim domem.
Pisząc "uczciwie", mam na myśli starania o to, by nie na wszystkich metkach pisać 0,00.
Jeśli ktoś z moich drogich czytelników ma ochotę wyposażyć się w parę kolczyków lub korale, lub pluszowego Tygryska, lub Słownik Muzyczny, lub wełniany szalik, lub plastikową półkę, lub drewnianą ramkę, lub sukienkę - i dalej w ten deseń - serdecznie zapraszam od 10:00.

Jeśli mam rzetelnie pisać o ważnych dla mnie sprawach, a taki mam plan, muszę o jeszcze jednej.
Staram się doprowadzić do pewnej istotnej zmiany w moim życiu. Ogromnie mi na tym zależy i nie wiem, czy robię wszystko, a raczej czuję, że jeszcze nie - ale do niedawna bardzo rzadko podejmowałam walkę, a tym razem wygląda na to, że to robię. Nie wszystko zależy ode mnie i dziś dowiedziałam się, że jeszcze przez jakiś czas będę musiała pozaciskać zęby, ale jeśli to jest wymagane, to i to zrobię (nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że w tym akurat jestem niezła).
Poczekam, bo wierzę, że fajniejsza wersja mojego życia jest naprawdę w zasięgu mojej ręki, że na nią zapracuję.

... no więc jeśli ktoś ma ochotę wbić na tę wyprzedaż do mnie, to naprawdę będzie mi miło.
Szlag, właśnie sobie przypomniałam, że obiecałam poczęstunek. Muszę kupić wiórki kokosowe.