czwartek, 30 października 2014

17 - o afirmacjach (zakończenie)

A więc: zaklinam rzeczywistość i to już wiecie. Jeśli natomiast mam (a chcę) przejść do konkretów, to działa to, mianowicie, tak.

BM był kabareciarzem. Zazdrościłam mu działalności scenicznej i przyjęłam rolę wspierającej go w niej. Sama czasem gdzieś wystąpiłam, ale sporadycznie, a przede wszystkim, "wiedząc", że jestem tylko żoną aktora kabaretowego, powinnam trzymać się swojego miejsca w systemie, i że, po prostu, za wysokie progi.
Choć scena mnie pociągała i bardzo chciałam móc kiedyś spróbować sił w jakimś teatrze.

Nie nazwałabym tego jednak nawet marzeniem. Mrzonka? Może to lepsze słowo, choć raczej... naprawdę głęboko to spakowałam. Nie było to moją drogą. Kropka.

Dopóki on nie odszedł, a ja nie powiedziałam sobie, że od tej chwili biorę to, co przyniesie los. Czy to była świadoma myśl, nie potrafię powiedzieć. Chyba nie. Raczej potrzeba zmiany różnych dotychczasowych przyzwyczajeń, odrzucenia scenariuszy na mój temat, których autorstwo przypisywałam innym, a które jednak, tak naprawdę, w znacznym stopniu powstawały w mojej osobistej głowie.
Założyłam blog, na którym dzień w dzień rozdrapywałam ranę po rozstaniu; blog, który poza odwaleniem dla mnie kawałka naprawdę dobrej roboty, przysporzył mi przeciwników, mocno pomógł zweryfikować pojęcie "przyjaźni"... i którego czytelniczką stała się Magdalena, moja znajoma z zajęć jogi.
Nie pamiętam już dokładnych słów, którymi zwróciła się do mnie mniej więcej rok temu, ale sens był taki, że odpowiadam jej energetycznie i wizualnie, a właśnie szuka aktorek do spektaklu, który wymyśliła, więc czy nie chciałabym spróbować?
Mój Boże, z nieba mi wtedy spadłaś, Magdaleno. Nauczyłaś pracować z kobietami, no i dałaś możliwość zagrania. W czymś ciekawym, niebanalnym, w teatrze, po prostu zaczęłam wreszcie należeć do grupy teatralnej! Jasne, że amatorskiej - tym lepiej! Uwielbiam wszystko, co amatorskie, naprawdę.

Premierę miałyśmy w minioną niedzielę, sala była pełna i pewnie nikt ze zgromadzonych nie zrozumiał, co chciałyśmy przekazać, ale pal sześć, ja jestem bardzo szczęśliwa dzięki temu całemu przedsięwzięciu.

To jedna historia, ja zaś chcę opowiedzieć i drugą.

A. jest wykładowcą, czego mu bardzo zazdroszczę. Gdzieś, kiedyś, w czasoprzestrzeni tak totalnie różnej od mojej obecnej, że aż wydającej się nieprawdziwą, przyszło mi do głowy zrobić doktorat. Wymyśliłam sobie, jakie badania chciałabym przeprowadzić, porozmawiałam z jednym z ulubionych doktorów z mojej uczelni - i tyle, nie zrobiłam nic więcej. I nawet nieszczególnie cierpię z tego powodu; jedni idą w tym kierunku, a inni robią w życiu co innego, to przecież nie dramat.
A jednak A. zazdroszczę pracy, bo zwyczajnie lubię mówić do ludzi, lubię prowadzić zajęcia (zdarzało mi się prowadzić warsztaty dla dzieciaków mniejszych i większych) i od paru tygodni powtarzałam sobie cichutko, że och, tak chciałabym móc spróbować.

I dwa tygodnie temu zadzwoniła Ania.
- Chciałabyś może poprowadzić wykład? Jeden dla gimnazjalistów, drugi dla seniorów?

No ba!..

Wybrałam tematykę polskich tradycji związanych ze świętem Wszystkich Świętych. Opowiadałam o zamykaniu powiek zmarłemu, natychmiast po zgonie, żeby nie zdążył sobie wypatrzyć nikogo do towarzystwa. O duszach zmarłych dzieci, które zmieniają się w ptaki, towarzyszące pierwszolistopadowej procesji. O utopcach, zmorach i krasnoludkach. I było fantastycznie, bardzo chciałabym jeszcze kiedyś mieć możliwość się tym zająć.

Najważniejszy jednak wniosek dla mnie - znów przekonałam się, że mam moc sprawczą.
I naprawdę nie próbuję zasugerować, że jestem wiedźmą, która myślami przyciągnęła Magdalenę, Anię, nie wierzę w to, że gdybym ja nie pomyślała chciałabym w tym sklepie kupić przeceniony kalafior, to ekspedientka parę godzin wcześniej nie postawiłaby przed nim karteczki "-50%".
Wierzę jednak głęboko w to, że najistotniejsza jest zmiana mojego nastawienia.
Jeśli obawiam się, że ludzie mogą mnie wziąć za zamkniętą w sobie sztywniarę... to właśnie takie wrażenie sprawiam. I gdyby tak było, raczej nie zaproponowano by mi wyjścia na scenę. Ani zresztą poprowadzenia tych wykładów. I gdybym nie wierzyła w przeceniony kalafior, w ogóle bym nie wstąpiła do tego sklepu.

Rozumiecie?

Otwieram się, staram się nieustannie otwierać na nowe. Mówić sobie, że są wyzwania, które chciałabym podjąć, a tym samym, całą sobą pokazywać światu, że jest we mnie gotowość ich podjęcia.
Wiąże się to z przyswajaniem sztuki cierpliwości, ponieważ nie chodzi o to, żeby narzucać termin i miejsce spełnienia moich pragnień. Staram się też nie doprecyzowywać za bardzo formy tegoż spełnienia, bo mogłoby to grozić nieustannymi rozczarowaniami.
Nie afirmowałam sobie angażu u Klaty ani etatu na Jagiellońskim. Nie bronię sobie jednak marzyć, a co więcej, wyobrażać spełnienia tych marzeń. Mocno walczę ze strachem przed ośmieszeniem i zdaje się, że przyswoiłam już sobie wiarę w to, że po prostu zasługuję na dobre szczęśliwe życie.

Tylko tyle?
To nieustanna praca nad samą sobą. Narzucanie sobie odwagi, często graniczącej z brawurą. Wychodzenie ze strefy komfortu, choć nie wiem tak naprawdę, co mnie czeka poza nią. Mogę sobie jednak sporo wyobrazić i właśnie to robię.
I ta gra jest warta świeczki, zapewniam.

Szukam pracy w Krakowie i jasne, że się boję - że to wszystko potrwa dłużej, niż bym chciała, że będzie trudno, że będzie drogo... ale nie skupiam się na tych obawach. Skupiam na wyobrażaniu sobie krakowskich poranków. Jeżdżenia tramwajami. Picia kawy z Dorotą, odwiedzania Marty.
Wczoraj przyśnił mi się Kazimierz w śniegu.
Wiem, że go takim zobaczę.


zdjęcia z premiery Teatru Przychodnia, autorstwa mojego taty (obróbka: ja i lightroom)

1 komentarz: