wtorek, 30 grudnia 2014

33 - o kodowaniu (nieskończony)

To jest tekst, który zaczęłam pisać jakieś dwa miesiące temu. Wisiał nade mną i byłam pewna, że nie będę go publikować, bo nie potrafiłam napisać go w satysfakcjonujący mnie sposób, ciągle coś mi w nim "nie grało".
I nadal nie jestem z niego zadowolona. I wiem już, że muszę go wrzucić mimo to. W ramach domykania tego roku, tego bloga. Wyrzucania z siebie.

Trzy cztery.

To nie będzie tekst dla informatyków, choć w pewnym sensie, dla nich również, bo wyobrażam sobie, że jest dla każdego.

Nie jestem pewna, na ile zdrową jest wiara w "mogę wszystko". Wydaje mi się, że niewłaściwie podana, może stać się źródłem wielu frustracji.
Nie wiem. I nie jestem pewna.
Ponieważ nikt mi tego nie mówił.

Kocham moich rodziców miłością trudną, bo ta miłość chyba zawsze taką jest. Żal miesza się z poczuciem obowiązku, czysta wdzięczność z pretensjami, dobre wspomnienia z tymi, przy których zaciska się mocno zęby. Myślę, że jest jak w każdej rodzinie.
Staram się - i chyba już się tego nauczyłam - myśleć o nich głównie z wdzięcznością. Nie dorastali w łatwych czasach. Tak, żadne nie są łatwe, ale należą do tych osób, które lubią pielęgnować w sobie przekonanie o piętrzących się wokół problemach, poniekąd przerzucając na nie odpowiedzialność za nie zawsze trafione decyzje. Nic z tym już nie zrobię. Czuję wdzięczność i staram się nie myśleć o alternatywnych drogach kształtowania mnie.

Są jednak jeszcze moi rówieśnicy. I niektórzy z nich burzą mi koncepcję z tłumaczeniem wszystkiego trudnymi czasami. Ponieważ wierzą w siebie, kochają siebie, siebie akceptują. Próbują, uczą się, sprawdzają. Sięgają. Marzą.

A ja dopiero od niedawna, nadal z wielkim trudem; i bywa, że i tak się poddaję.

Przed rokiem ktoś, do kogo miałam przyjechać, zapytał mnie, jaką lubię kuchnię.
Można jakąś lubić? Jakąś jedną lubić bardziej? I mnie także to wolno?
Nie usłyszę - ty, dziewczyna ze wsi, kogo próbujesz udawać?

Byłam jednym z tych dzieci, które jadły wszystko. Moja siostra nie lubiła makaronu i ryżu. Mama, oczywiście, zawsze podkreślała, jakie to problematyczne, ale fakt - nie lubiła i nie jadła. Ja czułam się dumna, że nie przynoszę mamie trosk (tak, wyobrażałam sobie, że to naprawdę niemal koniec świata, takie dziecko, które marudzi przy jedzeniu).
Dopiero niedawno zrozumiałam - nie wolno mi było nie lubić. Miałam być grzeczna. I byłam. Na każdy możliwy sposób.

Powtarzam sobie, że wolno mi mieć zainteresowania i nikt nie zapyta na co ci to. Że kiedy będę w domu ćwiczyć i usłyszę a ty co? chcesz schudnąć? - wolno mi to zignorować. Że powinnam i mogę ćwiczyć znowu.

Zakodowano mi strach. Przed niepowodzeniem, ale i ten znacznie gorszy - przed obśmianiem.

Nie spróbowałam dostać się na studia, o których marzyłam od dziecka, bo powiedziano mi, że i tak się nie dostanę. Prawdopodobnie była to prawda. Dziś już tylko o tym mówię, do niedawna zastanawiałam się, jaki przebieg miałoby to moje alternatywne życie. To, w którym próbuję, faktycznie się nie dostaję, widzę, że świat się nie kończy, mam rok przerwy w edukacji... może pojechałabym pracować na zachód? Może teraz mój angielski nie byłby blokadą?

Żeby była jasność - nie jestem tak zupełnie żenująca w mówieniu po angielsku. Na szczęście, w liceum miałam nauczyciela, który wbił mi w łeb, że trzeba próbować i próbuję. Nie zapominam jednak o poprzedzaniu tego informacją, że jestem z angola słaba, że proszę o cierpliwość, że przepraszam.

Zresztą, to też. To moje przepraszam, czasem występujące z taką częstotliwością, że aż boję się, że odbierającą mu znaczenie.

Przeproszę, choć sama nie wiem, czy powinnam, ale zrobię to, nim zdążysz się na mnie wkurzyć. Przecież przeprosiłam.
Zapowiem, że nie mówię dobrze po angielsku, żebyś ty mi tego nie powiedział.

Powiem, że jestem mało mądra, tępa, nazwę siebie wieśniarą, prostaczką... byle tego nie usłyszeć. Byle uprzedzić krytykę, krytykanctwo, które jest przecież nieuniknione.

To może się wydawać nieraz usprawiedliwianiem zwykłego wygodnictwa. Niechęci wobec zaprowadzania zmian w swoim życiu i wiążącej się z nimi konieczności podejmowania trudnych decyzji. I jasne, poniekąd tak właśnie jest. Nie jestem jednak tym pieprzonym tchórzem na własne życzenie, a raczej mocno wbrew sobie.
Wiem już o tym, dostrzegam te schematy i Bóg mi świadkiem, że ostro nad sobą pracuję i zmieniłam już w sobie bardzo wiele.

Rzuciłam pracę, wcześniej była Islandia, jest nowy związek, jestem rozwódką. Ryzykuję i skaczę na główkę, wiedząc, że kiedy ewentualnie trzasnę brzuchem o wodę, to może i ból wyciśnie z oczu łzy, ale nie zabije, naprawdę nie tak łatwo umrzeć, a już szczególnie rzadko się to zdarza od porażek. Wiem to.
Gorzej w byciu z drugim człowiekiem. Gorzej z zaufaniem w tej najważniejszej relacji, a i w przyjaźni.

Zakodowano mi strach, przekonanie o byciu gorszą i w ogóle tę cholerną konieczność porównywania się. Pomieszane z jakimś poronionym przekonaniem o wyższości, nie bardzo tylko wiadomo, z czego wynikającej, ale wiadomo, że mającej tłumaczyć poczucie osamotnienia.

Mam świadomość swoich korzeni i jestem z nich dumna, więc tym bardziej sama na siebie się złoszczę, kiedy jeszcze zdarza mi się widzieć w swoim pochodzeniu przyczynę mniej lub bardziej wyimaginowanej ułomności.

I tak dalej. I tak dalej. I jeszcze dużo cholernego "tak dalej".

Jest lepiej i jestem z tego dumna, tylko zwyczajnie wkurza mnie, że muszę wykonywać tę pracę. Widzę, że niektórzy po prostu dostali od swoich rodziców w pakiecie przekonanie, że tacy, jacy są - są wystarczający, a miłość drugiego człowieka należy im się jak psu miska. Ja muszę zaciskać dłonie w pięści, zgrzytać zębami, mówić sobie co rano Agni, jesteś w porządku, bądź dla siebie dobra. Albo właśnie te dłonie i szczękę rozluźniać.
Muszę - i chcę, tak, chcę. Chcę się zmieniać, więc się zmieniam. Niezła orka, ale wiem, że konieczna do zrobienia.

Nie wiem, czym zakończyć to pisanie. Nie jestem walnięta na tyle, żeby przyznawać wam się tu do wszystkich problemów, wynikających z tego, że moi rodzice nie w każdym temacie sobie poradzili. Nie chciałabym też pozostawić was z wrażeniem, że totalnie dali ciała, bo nie dali. (Zresztą, wystarczy na mnie spojrzeć; zawdzięczam im urodę, bystrość... i tylko trochę żartuję!)

Może to jest jakiś, nie mam pojęcia, apel do tych wszystkich znajomych, którzy nie muszą się ścierać z takimi tematami - żeby docenili to, co mają?
Może do moich bliskich, żeby spróbowali zrozumieć, dlaczego czasem zachowuję się irracjonalnie, dlaczego peniam, czemu mówię o sobie tak źle, czemu trzeba mi coś powtórzyć sto razy, zanim uwierzę.

Albo próbuję w ten sposób poprosić znajome młode mamy o świadome macierzyństwo, czort wie, może i takie poczucie misji mi się z końcem roku włączyło... i tylko trochę żartuję.

Polecam wam artykuł, który potwierdził, że nie jestem totalną egoistką, że pewne moje spostrzeżenia są uzasadnione i mam do nich prawo.
I wybaczcie brak zakończenia. Nie chcę wpadać w patetyczne tony, nie chcę sypać tu oczywistościami, na które sama mam alergię; że mimo tego, co nam wpoili rodzice, mamy szansę na szczęśliwe życie; że jesteśmy odrębnymi osobowościami, bla bla bla... Pewnie, że to wszystko prawda i wierzę w inteligencję moich tutejszych gości; wiem, że wy też o tym wszystkim wiecie.
Chyba muszę was z tym dziś po prostu zostawić. Dziś i w tym roku.

I z cytatem z tamtego artykułu: "Na zewnątrz wygląda to jak przejaw troski, ale tak naprawdę jest manifestacją lęku rodzica o przetrwanie jego tożsamości, czyli roli rodzica."

***

Nowy Rok przyniesie mi nowe pod naprawdę wieloma względami. Jasne, że się boję, ale i nie mogę się już doczekać.
Prawdopodobnie dobrze by było podsumować jakoś tych dwanaście miesięcy. Nigdy nie byłam dobra w te klocki...

1. Doprowadziłam do końca mój "projekt" czyli poprzedni blog.
2. Spełniłam marzenie o podróży na Islandię.
3. Po trzech latach, zrezygnowałam z pracy, której nie lubiłam.
4. Po dziesięciu latach, zakończyłam związek, w którym przez większość czasu byłam szczęśliwa. Jasne, wszyscy wiemy, że to nie ja podjęłam tę decyzję. Ja to jednak przeżyłam, co uważam za niezły wyczyn. Jestem rozwódką, ja pierniczę.
5. Zakochałam się.

Naprawdę nie jestem w takich tematach dobra, wiem, że to dość krótkie, ale... mocne, prawda? Patrząc na tę listę, nie umiem się nie uśmiechać do siebie.

sobota, 27 grudnia 2014

32

Wreszcie zrozumiałam, że bez sensu zastanawiać się, czy jestem szczęśliwa, czy tylko bywam.
Jeśli bywam, to jestem.

Nie wszystko przed Świętami poszło zgodnie z przewidywaniami. To, co nie po myśli, wybiło z dobrze zaplanowanego rytmu. Zmusiło do przerwy, zwolnienia tempa. Nie pozwoliło wszystkiego załatwić, przypomniało, co warto docenić.
Samochód naprawiony wieczorem w przededniu Wigilii, w wigilijny poranek dopiero myty, po południu naprędce zdobione pierniki. Wiedziałam, że świat się od takich sytuacji nie zawali, zawdzięczam i tę naukę mijającemu rokowi.

Nie udaje mi się uniknąć porównań, ale w te Święta już ich wcale unikać nie muszę. Przypominam sobie swoje lęki i zimne noce dwanaście miesięcy temu i rośnie we mnie wdzięczność za to wszystko, co zdarzyło się potem. Za te wszystkie gorzkie lekcje. Jaką wystawiam sobie po nich ocenę?
Bez fałszywej skromności. Wysoką.

Parę ważnych dla mnie osób dostało ode mnie kartki z życzeniami. Byli i są blisko, nieocenieni, wierni. Potrzebowałam choć tak okazać im uczucia.
Pozbyłam się jesienią większości materiałów do tych moich ręcznych robótek, myślałam, że już nie będę się tym zajmować. Tego, co sprzedałam, mi nie brak, cieszy jednak i to, co zostało. Sprawiło jednak znowu frajdę wymyślanie, klejenie, stemplowanie, wiązanie. Pisanie Ważnych Słów.




A teraz.
Skoro czuję się szczęśliwa, to przecież jestem.

Przez pokryty śniegiem trawnik ostrożnie przechodzi kobieta, do piersi tuli kota.
Z kosza na pranie wystaje niedbale wrzucona bielizna.
Na talerzyku między skórkami pomarańczy drucik, którym owinięty był korek włoskiego wina.
W różnych miejscach mieszkania znajduję podrzucone pierniki. W szafie, pod poduszką, pod prysznicem, w rolce papieru, na zegarze.
Choinka postawiona na stoliku, jak u mojej babci.
Świeżo mielona kawa.
Długi spacer. Kościół. Śnieg na czapkach i na kolanach.

Obrazki. Okruszki. Ciepło.

To jeden z ostatnich wpisów w tym miejscu.
Wiem, że to marketingowo trochę samobóje, takie przenosiny z miejsca na miejsce. Obiecuję: te będą ostatnie.
Zrozumiałam, że ten blog był tylko stanem przejściowym. Chciałam kontynuować pisanie i cieszę się, że to robiłam, ale ja jednak nie potrafię tego robić bez punktu odniesienia. Przez te 3 miesiące szukałam więc nowego i wreszcie go znalazłam.
Obiecuję, że jeszcze tu wpadnę się pożegnać i podać aktualny adres. Mam nadzieję, że przeprowadzicie się tam ze mną.

Wiem, że miałam napisać na parę tematów. Tak naprawdę, z jednego zrezygnowałam, drugi, choć w nieco zmienionej niż pierwotnie planowana formie, opisałam w poprzednim poście. Nad trzecim ciągle się zastanawiam, ale trochę wierzę w to, że skoro nie umiem go ugryźć, to po prostu nie powinnam się za niego brać, bo nie zrobię tego dobrze.
Miałam wam też napisać coś więcej o oszczędzaniu i o radzeniu sobie z gorszym nastrojem. Te kwestie bardziej mi już pasują do nowego miejsca, tam je poruszę.

Chcę natomiast dziś jeszcze nawiązać do październikowego wpisu, w którym zanotowałam, że otaczają mnie inspirujące osoby.
Otóż, jedną z nich jest Dawid.
Postać tak oryginalna, że nie da się nie wiedzieć, czy się go lubi. I ja go lubię, choć, powiedzmy sobie szczerze, słabo go znam.
Dawid jest sobą. Jest twórczy. Jest otwarty.
Jest dziwakiem, jest artystą, jest, obawiam się, jednym z tych gości, którzy są dobrzy we wszystkim, za co się biorą. I ma pieprzony dotyk Midasa.

Czy ten wpis zawiera lokowanie produktu? Nie, ponieważ napiszę wprost: Dawid jest także projektantem bielizny, właścicielem marki vonCoda. A kiedy jakiś czas temu powiedziałam, że spodobał mi się jeden z zaprojektowanych przez niego podkoszulków, postanowił mi go podarować. No, niezupełnie mnie, ale to akurat drobiazg.
Koszulka przyszła do właściciela dwa dni temu, jest pięknie uszyta, z bardzo przyjemnego w dotyku materiału.
Jeśli szukacie czegoś oryginalnego dla oryginalnego faceta, po prostu sprawdźcie także u Dawida.

A żeby było genderowo, to jest jeszcze Dorota i jej garnitury - oraz sukienki. Jak tylko dostanę nową pracę i zacznę być bogatą panią z miasta, poproszę ją o uszycie mi czegoś ładnego, niezbyt długiego, niekoniecznie czarnego.
I nie, nie prosiła mnie o promowanie na blogu jej firmy. Po prostu ją lubię i po prostu myślę, że fajnie jest mieć szytą na miarę sukienkę z dobrej tkaniny.

Właśnie sobie uświadomiłam, że bardzo, ale to bardzo potrzebuję kupić sobie szpilki.
Tak - zdaje się, że to moment, w którym dobrze by było zakończyć dzisiejsze pisanie...

Jestem rozwódką, za parę dni już oficjalnie bezrobotną.

Jeśli czuję się szczęśliwa, to przecież jestem.

Ciepło, światło, smaki, bliskość, dzięki Ci, Panie, z całego serca.

niedziela, 21 grudnia 2014

31

Skończyłam sprzątać. Zrobiłam wszystko to, co zaplanowałam, a nawet więcej. I choć przychodzi mi do głowy, że powinnam mieć wyrzuty sumienia - bo przecież dzień święty święcić - to nijak nie potrafię ich z siebie wykrzesać. Zbyt wiele we mnie radości z tych porządków.

Dogrzebałam się do biletów z koncertów, jeszcze wspólnych z BM, w pierwszym odruchu chciałam wyrzucić, potem skrupulatnie porozdzielałam na pół i moje się ostały. A jednak wylądował w kuble kolejny wielki worek śmieci, niepotrzebnych drobiazgów, powstały kolejne reklamówki i pudła z zawartością "do oddania". Rozglądam się wokół siebie i cieszę z kolejnych pustych półek. Pozbywanie się rzeczy przynosi widoczne efekty.

Co roku starałam się robić komuś nieznajomemu prezent. Miałam przeznaczone na ten cel oszczędności i w grudniu zasilałam czyjeś konto.

W tym roku nie było na to szans, na subkoncie zatytułowanym patetycznie "szczytny cel" mało szlachetna suma dwa złote pięćdziesiąt pięć.

I miałam fotel biurowy, niezłej jakości, swoje kosztował. Stał bezczynny, bezużyteczny, nikt ze znajomych nie chciał, nie potrzebował.
Tknęło mnie - zapytam na fejsie, może jakaś Szlachetna Paczka szuka. Włączyłam laptop, na tablicy pierwsze ogłoszenie to pytanie Dominiki, czy ktoś nie ma fotela biurkowego do Szlachetnej Paczki.

Mam jedną pustą gablotkę, jeden pusty regał, zanosi się na to, że wkrótce i drugi regał będzie tylko łapał kurz. Niczego mi przy tym nie brakuje, raczej nadal twierdzę, że w wielu kategoriach u mnie nadmiar i zbytek.

Rezygnację, odpuszczanie przekładam też na inne dziedziny życia. Tak jest po prostu bardziej zdrowo i nie chodzi tylko o szkodliwość nadmiaru. Chodzi o skupianie się na tym, co naprawdę cenne, co zasługuje na naszą uwagę i troskę. O nierozdrabnianie się. Nie zadręczanie. O to, że nie jesteśmy komputerami i jeśli chcemy mieć udział w jakości, musimy zmniejszyć ilość bodźców. Albo przynajmniej powinniśmy. Albo przynajmniej mnie z tym lepiej.

Jedną z ulubionych zabaw moich i mojej kuzynki, była ta w Którą jesteś.
Brałyśmy dowolny katalog z ciuchami lub kosmetykami (niemieckojęzyczny), względnie kolorowy magazyn (jak wyżej) i oglądałyśmy strona po stronie, na każdym kolejnym zdjęciu wskazując palcem, którą modelką jesteśmy. Właśnie tak. Nie - którą chcemy być, tylko kwestia brzmiała Ja jestem tą.
Oczywiście, czasem trzeba było wykazać się refleksem, żeby wybrać atrakcyjniejszą. A często okazywało się, że po prostu mamy różne gusta.

W niektórych osądach byłyśmy zgodne.
- Łeee, jakie stopy, fuj! - powiedziałyśmy kiedyś, na widok zdjęcia kobiet wspinających się na palce. Na ich stopach uwydatniły się żyły.
- Nigdy tak nie będę miała!
- Ja też!

Nie pamiętam już, jak to się zaczęło, dlaczego nagle stałyśmy się sobie tak blisko. Kiedyś wydawało nam się, że po prostu odkryłyśmy wspólną miłość do tych samych zespołów. Dziś myślę, że po prostu połączyła nas samotność.
Mnie rodzice posłali do liceum w innym mieście, ona miała indywidualne nauczanie. Po naszych orbitach krążyło wiele osób, ale nikt mnie nie rozumiał tak, jak ona, a i ja ją czułam najtkliwiej.
Pisałyśmy do siebie listy, całe góry listów. Odkrywałyśmy równolegle glany, ja bardziej SDM, ona Morrison, obie Gawliński i Nosowska, ja się nieszczęśliwie zakochiwałam, niezbyt trafnie lokowała uczucia i ona.

Miałyśmy być matkami chrzestnymi dla swoich dzieci.

Więcej nas dziś różni, mniej punktów stycznych. Poczułam się nią zawiedziona parę razy, nie wątpię, że i ja ją zawiodłam.

Był moment, w którym pomyślałam, że być może nigdy nie powinnyśmy były nazywać tego przyjaźnią, dziś już widzę to inaczej.
Dałyśmy sobie bardzo, bardzo wiele. Najwięcej, ile mogłyśmy sobie dać. I w taki sposób, w jaki potrafiłyśmy to robić.
Była, jest i będzie dla mnie ważna. W najmniejszym stopniu jednak już wokół niej nie kręci się żaden wycinek mojej codzienności.

Nie wykreślam jej, nie odrzucam. Nie chcę tylko zadręczać się jej nieobecnością, naszym od siebie oddaleniem. Nie chcę ważnych dla mnie wydarzeń oceniać przez pryzmat jej w nich nieuczestniczenia. Analizować, o czym powinnam ją poinformować. Zastanawiać się, o co powinnam pytać. Kolejne odwoływane spotkania. Zostawiane sobie wiadomości, coraz bardziej zdawkowe. Sentyment i niezręczność.

Długo była tylko ona, z czasem odkryłam, że z drugą kobietą można być dużo bliżej, po prostu my nie potrafiłyśmy tego zbudować między nami. Może to wina pokrewieństwa, może jakichś rodzinnych przekazów, niezagojonych blizn wcześniejszych pokoleń.

Za wszystko, co było między nami, czuję ogromną wdzięczność.
Idziemy dalej, każda swoją drogą i wiem, że życzenia urodzinowe będziemy sobie zawsze składać najszczersze.

Znamy się od dziecka. Ma stałe miejsce w moim sercu.

czwartek, 18 grudnia 2014

30

Pamiętacie zabawę w Mamo, ile kroków do ciebie?
Ja gram już w kroki do siebie. Czasem tip-topy, ostatnio wielkie skoki.
Skok w dal to była moja ulubiona dyscyplina w podstawówce. I biegi krótkodystansowe. I rzut piłeczką palantową.
Skaczę więc, trochę podbiegam, no i - rzucam się.
Jeszcze wam o tym rzucaniu coś więcej napiszę, ale nie dziś.
Dziś tylko, że wykoncypowała mi się koncepcja przynajmniej pewnego wycinka mojej przyszłości. I że się dzieje. Że za mną kolejne kroczki. Kroki - giganty właściwie.

W pracy już ścisły finał, końcowa rozgrywka. (Jakoś mi się dziś same te metafory graczo-sportowe nasuwają...)
Większych przepychanek nie ma, ale tych mniejszych nie dało się uniknąć. Tym bardziej cieszy to odliczanie, tym łatwiej myśleć: jak dobrze.
Jeszcze dwa razy rano w połowie drogi zorientuję się, że już w tej drodze jestem. Jeszcze tylko dwa razy.

Poodkurzałam im tam trochę, muszę jeszcze zwinąć jakoś kalendarz, bo go wyrzucą, a jest z łódzkimi muralami. Rozłożyłam świąteczne lampki, puszczam Last Christmas i inne cuda (jak dobrze raz w roku móc oficjalnie się przyznawać do słabości dla kiczu).

Wszystko wskazuje na to, że za dwa tygodnie będę już bezrobotna, mniej lub bardziej oficjalnie. Z marnym groszem na koncie, jeszcze kątem u rodziców. Wyspana i wszystko wskazuje na to, że trochę bardziej szczęśliwa.

I z nowym nazwiskiem.

- Proszę tę zmianę też zgłosić w pracy.
- Och, wie pani, ja akurat z nowym rokiem będę bezrobotna, więc to raczej w urzędzie pracy.
- Tak, to w urzędzie... Oj, ale co to za firma taka?
- A to właściwie na moje życzenie. Trzy lata, nic się nie zmieniało, miałam już dość.
(Ilekroć to mówię, lekko się garbię, spodziewając się reakcji, z jaką czasem się zresztą rzeczywiście spotykam - rzucasz pracę!? kiedy ją masz!? w dzisiejszych czasach!?)
- Rozumiem. Wie pani? To w takim razie dobrze. Nowy rok idzie.
- Oj tak, niech idzie. Wszystko się skumulowało w tym, niech się już kończy.
- Wie pani, że ja mówię to samo? Niech się już kończy, już naprawdę mam go dość - pochyliła się na chwilę nad biurkiem, przełożyła jakieś dokumenty. I dodała, jakoś tak mocno, z przekonaniem: - Ale pani się uda, zobaczy pani. I tak trzeba myśleć! Że z tym nazwiskiem, z nowym rokiem - będzie dobrze!
- To wzajemnie, też pani tego życzę.
I kiedy już wychodziłam, jeszcze zawołała za mną:
- I fajnej pracy życzę!
- A dziękuję! - odkrzyknęłam z korytarza. Aż się wszyscy uśmiechali.

Wiecie?
Przychodzi się w miejsce, w którym 6 i pół roku temu miało się najszerszy uśmiech świata. I spotyka przemiłe panie urzędniczki (i jednego przemiłego pana urzędnika). I wychodzi z jednak jeszcze szerszym uśmiechem. I jakby lepszym, bo dziś płynącym bardziej z samej siebie, z tego, co wiem już, że muszę i chcę budować sama, na sobie się opierając.

Z tym nazwiskiem, z nowym rokiem - będzie dobrze!

Karp hen znad alg. Bardzo lubię scrabble, lubię grać.

niedziela, 14 grudnia 2014

29

W sklepie, który ma robaka w logo, kupiłam dziś lampki, jakich szukałam od dawna. Dwa rodzaje. Kulki - bo jedne już mam - i niekulki - bo niedawno rozwaliłam cały łańcuch, kiedy najpierw upchnęłam go w szklanej butli, a potem szarpnęłam za kabel. Butla nabiła mi guza, a część lampek rozbiła się w pył. Dziś mam nowe, były tanie, szukałam od dawna i nie kupowałam tych, których cenę uznawałam za zbyt wysoką.
BM miał problem z utrzymywaniem przy sobie pieniędzy. Nawet, kiedy zarabiał dobrze, ten niezły potok cienkimi strumykami wyciekał niepostrzeżenie - a ja, równie niepostrzeżenie, przełączyłam się po prostu w pewnym momencie na ten sam tryb. Naprawdę nie wiem, kiedy to się stało. Choć zarazem umiejętności ciułaczych aż tak do końca się nie wyzbyłam, trzeba przyznać, bo przecież odkładając niemal po parę złotych, nazbierałam na tę moją wymarzoną Islandię.

Drobne rzeczy mnie cieszą, oszczędzanie mnie cieszy, cieszy to, że dzięki temu oszczędzaniu mogę sobie pozwalać na spontaniczny zakup paluszków o smaku serowo-cebulowym.
Być może kiedyś napiszę o tym coś więcej, tymczasem - raz jeszcze ta nasza Islandia.

Właśnie tak opowiadałyśmy o niej wczoraj z Łu - "nasza". Naszymi oczami zobaczona. Dzieliłyśmy się najważniejszymi dla nas rzeczami, obrazkami, spostrzeżeniami. Unikając danych, liczb, podsumowań. Spontanicznie i z islandzką muzyką w tle. Przyszło sporo osób, więcej, niż się spodziewałyśmy. Wszyscy otwarci, serdecznie do nas nastawieni. Może nie byłyśmy perfekcyjnie przygotowane, ale było po prostu miło, a potem usłyszałam od paru osób, że dzięki nam zaczynają planować wyjazd na tę wyspę, i to jest najfajniejszy efekt, jaki mogłyśmy naszym paplaniem i naszą górą zdjęć osiągnąć.

No i - pokazałyśmy film!
Właściwie, pokazałam ja, bo montowałam go przed paroma dniami na szybciora, w tajemnicy przed Łucją, na Łucji ujęciach jednak w większości się opierając, bo to zwykle ona łapała za kamerę. Nie robiła tego zresztą zbyt często, jakoś naturalniejsze było dla nas od zabierania kamery, noszenie aparatów. Teraz tych parę filmików grzeje serca, a poniższy film to dla mnie (i wiem, że dla Łu także) kosmiczna radocha, którą chcę się podzielić także z wami:


poniedziałek, 8 grudnia 2014

28

Wiem, że rzadko piszę i powiem wprost, dlaczego tak się dzieje: nie wyklarowała mi się jeszcze ostateczna koncepcja tego miejsca.
Mam pewien pomysł, ale czekam na rozstrzygnięcie paru spraw, żeby móc z nim ruszyć, i żeby miał on uzasadnienie w moim życiu.
Zatem to, co wiem: wiem, że lubię pisać. I nawet miewam o czym.
Łatwiej było jednak, kiedy punktem odniesienia było odejście BM. Czasem, owszem, to wkurzało, bo miałam ochotę już odciąć się od tej sprawy, ale - właśnie. Czasem.

Zastanawiam się nad zwyczajnym zmuszaniem się do zamieszczania czegoś tutaj - czegokolwiek - przynajmniej dwa razy w tygodniu. I podkreślam, że czegokolwiek, ponieważ tak naprawdę, od dłuższego czasu mam rozpoczęte trzy teksty, których wydaje mi się, że nie umiem jeszcze wystarczająco dobrze napisać, żeby zasłużyły na wrzucenie w sieć. Wyznaję generalnie zasadę, że wolę jakość od ilości, wiem zarazem, że zbyt długie przestoje na blogu nie działają na jego korzyść - no i kicha, nie mam pojęcie, która opcja mogłaby się okazać lepszą... Pisać albo przynajmniej zdjęcia pokazywać? Czy tak dopieszczać, być może, w nieskończoność?
Spróbuję się pozmuszać do zamieszczania tutaj czegoś, a może akurat mnie olśni i nagle to miejsce zacznie być jakimś. Może też zwyczajnie skończę tamte trzy przemądrzalskie posty.

Tymczasem - zaproszenie!
Żaden ze mnie traper, a Islandię zwiedzałyśmy z Łu niemal na wypasie, bo samochodem (samochodzikiem właściwie), więc nie możemy zagwarantować historii o uciekaniu na rowerach przed trollami, o spaniu w kraterze wulkanu czy o nauce islandzkiego od mieszkańców domków porośniętych mchem... ale o owcach, wodospadach, o tym, co robiłyśmy w krzakach i do czego nie przydała się grota z gorącym źródłem - chętnie opowiemy. I to już w najbliższą sobotę, w Gliwicach. Będzie mi miło was gościć... kimkolwiek jesteście.


https://www.facebook.com/events/729967197091183/?fref=ts