wtorek, 30 grudnia 2014

33 - o kodowaniu (nieskończony)

To jest tekst, który zaczęłam pisać jakieś dwa miesiące temu. Wisiał nade mną i byłam pewna, że nie będę go publikować, bo nie potrafiłam napisać go w satysfakcjonujący mnie sposób, ciągle coś mi w nim "nie grało".
I nadal nie jestem z niego zadowolona. I wiem już, że muszę go wrzucić mimo to. W ramach domykania tego roku, tego bloga. Wyrzucania z siebie.

Trzy cztery.

To nie będzie tekst dla informatyków, choć w pewnym sensie, dla nich również, bo wyobrażam sobie, że jest dla każdego.

Nie jestem pewna, na ile zdrową jest wiara w "mogę wszystko". Wydaje mi się, że niewłaściwie podana, może stać się źródłem wielu frustracji.
Nie wiem. I nie jestem pewna.
Ponieważ nikt mi tego nie mówił.

Kocham moich rodziców miłością trudną, bo ta miłość chyba zawsze taką jest. Żal miesza się z poczuciem obowiązku, czysta wdzięczność z pretensjami, dobre wspomnienia z tymi, przy których zaciska się mocno zęby. Myślę, że jest jak w każdej rodzinie.
Staram się - i chyba już się tego nauczyłam - myśleć o nich głównie z wdzięcznością. Nie dorastali w łatwych czasach. Tak, żadne nie są łatwe, ale należą do tych osób, które lubią pielęgnować w sobie przekonanie o piętrzących się wokół problemach, poniekąd przerzucając na nie odpowiedzialność za nie zawsze trafione decyzje. Nic z tym już nie zrobię. Czuję wdzięczność i staram się nie myśleć o alternatywnych drogach kształtowania mnie.

Są jednak jeszcze moi rówieśnicy. I niektórzy z nich burzą mi koncepcję z tłumaczeniem wszystkiego trudnymi czasami. Ponieważ wierzą w siebie, kochają siebie, siebie akceptują. Próbują, uczą się, sprawdzają. Sięgają. Marzą.

A ja dopiero od niedawna, nadal z wielkim trudem; i bywa, że i tak się poddaję.

Przed rokiem ktoś, do kogo miałam przyjechać, zapytał mnie, jaką lubię kuchnię.
Można jakąś lubić? Jakąś jedną lubić bardziej? I mnie także to wolno?
Nie usłyszę - ty, dziewczyna ze wsi, kogo próbujesz udawać?

Byłam jednym z tych dzieci, które jadły wszystko. Moja siostra nie lubiła makaronu i ryżu. Mama, oczywiście, zawsze podkreślała, jakie to problematyczne, ale fakt - nie lubiła i nie jadła. Ja czułam się dumna, że nie przynoszę mamie trosk (tak, wyobrażałam sobie, że to naprawdę niemal koniec świata, takie dziecko, które marudzi przy jedzeniu).
Dopiero niedawno zrozumiałam - nie wolno mi było nie lubić. Miałam być grzeczna. I byłam. Na każdy możliwy sposób.

Powtarzam sobie, że wolno mi mieć zainteresowania i nikt nie zapyta na co ci to. Że kiedy będę w domu ćwiczyć i usłyszę a ty co? chcesz schudnąć? - wolno mi to zignorować. Że powinnam i mogę ćwiczyć znowu.

Zakodowano mi strach. Przed niepowodzeniem, ale i ten znacznie gorszy - przed obśmianiem.

Nie spróbowałam dostać się na studia, o których marzyłam od dziecka, bo powiedziano mi, że i tak się nie dostanę. Prawdopodobnie była to prawda. Dziś już tylko o tym mówię, do niedawna zastanawiałam się, jaki przebieg miałoby to moje alternatywne życie. To, w którym próbuję, faktycznie się nie dostaję, widzę, że świat się nie kończy, mam rok przerwy w edukacji... może pojechałabym pracować na zachód? Może teraz mój angielski nie byłby blokadą?

Żeby była jasność - nie jestem tak zupełnie żenująca w mówieniu po angielsku. Na szczęście, w liceum miałam nauczyciela, który wbił mi w łeb, że trzeba próbować i próbuję. Nie zapominam jednak o poprzedzaniu tego informacją, że jestem z angola słaba, że proszę o cierpliwość, że przepraszam.

Zresztą, to też. To moje przepraszam, czasem występujące z taką częstotliwością, że aż boję się, że odbierającą mu znaczenie.

Przeproszę, choć sama nie wiem, czy powinnam, ale zrobię to, nim zdążysz się na mnie wkurzyć. Przecież przeprosiłam.
Zapowiem, że nie mówię dobrze po angielsku, żebyś ty mi tego nie powiedział.

Powiem, że jestem mało mądra, tępa, nazwę siebie wieśniarą, prostaczką... byle tego nie usłyszeć. Byle uprzedzić krytykę, krytykanctwo, które jest przecież nieuniknione.

To może się wydawać nieraz usprawiedliwianiem zwykłego wygodnictwa. Niechęci wobec zaprowadzania zmian w swoim życiu i wiążącej się z nimi konieczności podejmowania trudnych decyzji. I jasne, poniekąd tak właśnie jest. Nie jestem jednak tym pieprzonym tchórzem na własne życzenie, a raczej mocno wbrew sobie.
Wiem już o tym, dostrzegam te schematy i Bóg mi świadkiem, że ostro nad sobą pracuję i zmieniłam już w sobie bardzo wiele.

Rzuciłam pracę, wcześniej była Islandia, jest nowy związek, jestem rozwódką. Ryzykuję i skaczę na główkę, wiedząc, że kiedy ewentualnie trzasnę brzuchem o wodę, to może i ból wyciśnie z oczu łzy, ale nie zabije, naprawdę nie tak łatwo umrzeć, a już szczególnie rzadko się to zdarza od porażek. Wiem to.
Gorzej w byciu z drugim człowiekiem. Gorzej z zaufaniem w tej najważniejszej relacji, a i w przyjaźni.

Zakodowano mi strach, przekonanie o byciu gorszą i w ogóle tę cholerną konieczność porównywania się. Pomieszane z jakimś poronionym przekonaniem o wyższości, nie bardzo tylko wiadomo, z czego wynikającej, ale wiadomo, że mającej tłumaczyć poczucie osamotnienia.

Mam świadomość swoich korzeni i jestem z nich dumna, więc tym bardziej sama na siebie się złoszczę, kiedy jeszcze zdarza mi się widzieć w swoim pochodzeniu przyczynę mniej lub bardziej wyimaginowanej ułomności.

I tak dalej. I tak dalej. I jeszcze dużo cholernego "tak dalej".

Jest lepiej i jestem z tego dumna, tylko zwyczajnie wkurza mnie, że muszę wykonywać tę pracę. Widzę, że niektórzy po prostu dostali od swoich rodziców w pakiecie przekonanie, że tacy, jacy są - są wystarczający, a miłość drugiego człowieka należy im się jak psu miska. Ja muszę zaciskać dłonie w pięści, zgrzytać zębami, mówić sobie co rano Agni, jesteś w porządku, bądź dla siebie dobra. Albo właśnie te dłonie i szczękę rozluźniać.
Muszę - i chcę, tak, chcę. Chcę się zmieniać, więc się zmieniam. Niezła orka, ale wiem, że konieczna do zrobienia.

Nie wiem, czym zakończyć to pisanie. Nie jestem walnięta na tyle, żeby przyznawać wam się tu do wszystkich problemów, wynikających z tego, że moi rodzice nie w każdym temacie sobie poradzili. Nie chciałabym też pozostawić was z wrażeniem, że totalnie dali ciała, bo nie dali. (Zresztą, wystarczy na mnie spojrzeć; zawdzięczam im urodę, bystrość... i tylko trochę żartuję!)

Może to jest jakiś, nie mam pojęcia, apel do tych wszystkich znajomych, którzy nie muszą się ścierać z takimi tematami - żeby docenili to, co mają?
Może do moich bliskich, żeby spróbowali zrozumieć, dlaczego czasem zachowuję się irracjonalnie, dlaczego peniam, czemu mówię o sobie tak źle, czemu trzeba mi coś powtórzyć sto razy, zanim uwierzę.

Albo próbuję w ten sposób poprosić znajome młode mamy o świadome macierzyństwo, czort wie, może i takie poczucie misji mi się z końcem roku włączyło... i tylko trochę żartuję.

Polecam wam artykuł, który potwierdził, że nie jestem totalną egoistką, że pewne moje spostrzeżenia są uzasadnione i mam do nich prawo.
I wybaczcie brak zakończenia. Nie chcę wpadać w patetyczne tony, nie chcę sypać tu oczywistościami, na które sama mam alergię; że mimo tego, co nam wpoili rodzice, mamy szansę na szczęśliwe życie; że jesteśmy odrębnymi osobowościami, bla bla bla... Pewnie, że to wszystko prawda i wierzę w inteligencję moich tutejszych gości; wiem, że wy też o tym wszystkim wiecie.
Chyba muszę was z tym dziś po prostu zostawić. Dziś i w tym roku.

I z cytatem z tamtego artykułu: "Na zewnątrz wygląda to jak przejaw troski, ale tak naprawdę jest manifestacją lęku rodzica o przetrwanie jego tożsamości, czyli roli rodzica."

***

Nowy Rok przyniesie mi nowe pod naprawdę wieloma względami. Jasne, że się boję, ale i nie mogę się już doczekać.
Prawdopodobnie dobrze by było podsumować jakoś tych dwanaście miesięcy. Nigdy nie byłam dobra w te klocki...

1. Doprowadziłam do końca mój "projekt" czyli poprzedni blog.
2. Spełniłam marzenie o podróży na Islandię.
3. Po trzech latach, zrezygnowałam z pracy, której nie lubiłam.
4. Po dziesięciu latach, zakończyłam związek, w którym przez większość czasu byłam szczęśliwa. Jasne, wszyscy wiemy, że to nie ja podjęłam tę decyzję. Ja to jednak przeżyłam, co uważam za niezły wyczyn. Jestem rozwódką, ja pierniczę.
5. Zakochałam się.

Naprawdę nie jestem w takich tematach dobra, wiem, że to dość krótkie, ale... mocne, prawda? Patrząc na tę listę, nie umiem się nie uśmiechać do siebie.

sobota, 27 grudnia 2014

32

Wreszcie zrozumiałam, że bez sensu zastanawiać się, czy jestem szczęśliwa, czy tylko bywam.
Jeśli bywam, to jestem.

Nie wszystko przed Świętami poszło zgodnie z przewidywaniami. To, co nie po myśli, wybiło z dobrze zaplanowanego rytmu. Zmusiło do przerwy, zwolnienia tempa. Nie pozwoliło wszystkiego załatwić, przypomniało, co warto docenić.
Samochód naprawiony wieczorem w przededniu Wigilii, w wigilijny poranek dopiero myty, po południu naprędce zdobione pierniki. Wiedziałam, że świat się od takich sytuacji nie zawali, zawdzięczam i tę naukę mijającemu rokowi.

Nie udaje mi się uniknąć porównań, ale w te Święta już ich wcale unikać nie muszę. Przypominam sobie swoje lęki i zimne noce dwanaście miesięcy temu i rośnie we mnie wdzięczność za to wszystko, co zdarzyło się potem. Za te wszystkie gorzkie lekcje. Jaką wystawiam sobie po nich ocenę?
Bez fałszywej skromności. Wysoką.

Parę ważnych dla mnie osób dostało ode mnie kartki z życzeniami. Byli i są blisko, nieocenieni, wierni. Potrzebowałam choć tak okazać im uczucia.
Pozbyłam się jesienią większości materiałów do tych moich ręcznych robótek, myślałam, że już nie będę się tym zajmować. Tego, co sprzedałam, mi nie brak, cieszy jednak i to, co zostało. Sprawiło jednak znowu frajdę wymyślanie, klejenie, stemplowanie, wiązanie. Pisanie Ważnych Słów.




A teraz.
Skoro czuję się szczęśliwa, to przecież jestem.

Przez pokryty śniegiem trawnik ostrożnie przechodzi kobieta, do piersi tuli kota.
Z kosza na pranie wystaje niedbale wrzucona bielizna.
Na talerzyku między skórkami pomarańczy drucik, którym owinięty był korek włoskiego wina.
W różnych miejscach mieszkania znajduję podrzucone pierniki. W szafie, pod poduszką, pod prysznicem, w rolce papieru, na zegarze.
Choinka postawiona na stoliku, jak u mojej babci.
Świeżo mielona kawa.
Długi spacer. Kościół. Śnieg na czapkach i na kolanach.

Obrazki. Okruszki. Ciepło.

To jeden z ostatnich wpisów w tym miejscu.
Wiem, że to marketingowo trochę samobóje, takie przenosiny z miejsca na miejsce. Obiecuję: te będą ostatnie.
Zrozumiałam, że ten blog był tylko stanem przejściowym. Chciałam kontynuować pisanie i cieszę się, że to robiłam, ale ja jednak nie potrafię tego robić bez punktu odniesienia. Przez te 3 miesiące szukałam więc nowego i wreszcie go znalazłam.
Obiecuję, że jeszcze tu wpadnę się pożegnać i podać aktualny adres. Mam nadzieję, że przeprowadzicie się tam ze mną.

Wiem, że miałam napisać na parę tematów. Tak naprawdę, z jednego zrezygnowałam, drugi, choć w nieco zmienionej niż pierwotnie planowana formie, opisałam w poprzednim poście. Nad trzecim ciągle się zastanawiam, ale trochę wierzę w to, że skoro nie umiem go ugryźć, to po prostu nie powinnam się za niego brać, bo nie zrobię tego dobrze.
Miałam wam też napisać coś więcej o oszczędzaniu i o radzeniu sobie z gorszym nastrojem. Te kwestie bardziej mi już pasują do nowego miejsca, tam je poruszę.

Chcę natomiast dziś jeszcze nawiązać do październikowego wpisu, w którym zanotowałam, że otaczają mnie inspirujące osoby.
Otóż, jedną z nich jest Dawid.
Postać tak oryginalna, że nie da się nie wiedzieć, czy się go lubi. I ja go lubię, choć, powiedzmy sobie szczerze, słabo go znam.
Dawid jest sobą. Jest twórczy. Jest otwarty.
Jest dziwakiem, jest artystą, jest, obawiam się, jednym z tych gości, którzy są dobrzy we wszystkim, za co się biorą. I ma pieprzony dotyk Midasa.

Czy ten wpis zawiera lokowanie produktu? Nie, ponieważ napiszę wprost: Dawid jest także projektantem bielizny, właścicielem marki vonCoda. A kiedy jakiś czas temu powiedziałam, że spodobał mi się jeden z zaprojektowanych przez niego podkoszulków, postanowił mi go podarować. No, niezupełnie mnie, ale to akurat drobiazg.
Koszulka przyszła do właściciela dwa dni temu, jest pięknie uszyta, z bardzo przyjemnego w dotyku materiału.
Jeśli szukacie czegoś oryginalnego dla oryginalnego faceta, po prostu sprawdźcie także u Dawida.

A żeby było genderowo, to jest jeszcze Dorota i jej garnitury - oraz sukienki. Jak tylko dostanę nową pracę i zacznę być bogatą panią z miasta, poproszę ją o uszycie mi czegoś ładnego, niezbyt długiego, niekoniecznie czarnego.
I nie, nie prosiła mnie o promowanie na blogu jej firmy. Po prostu ją lubię i po prostu myślę, że fajnie jest mieć szytą na miarę sukienkę z dobrej tkaniny.

Właśnie sobie uświadomiłam, że bardzo, ale to bardzo potrzebuję kupić sobie szpilki.
Tak - zdaje się, że to moment, w którym dobrze by było zakończyć dzisiejsze pisanie...

Jestem rozwódką, za parę dni już oficjalnie bezrobotną.

Jeśli czuję się szczęśliwa, to przecież jestem.

Ciepło, światło, smaki, bliskość, dzięki Ci, Panie, z całego serca.

niedziela, 21 grudnia 2014

31

Skończyłam sprzątać. Zrobiłam wszystko to, co zaplanowałam, a nawet więcej. I choć przychodzi mi do głowy, że powinnam mieć wyrzuty sumienia - bo przecież dzień święty święcić - to nijak nie potrafię ich z siebie wykrzesać. Zbyt wiele we mnie radości z tych porządków.

Dogrzebałam się do biletów z koncertów, jeszcze wspólnych z BM, w pierwszym odruchu chciałam wyrzucić, potem skrupulatnie porozdzielałam na pół i moje się ostały. A jednak wylądował w kuble kolejny wielki worek śmieci, niepotrzebnych drobiazgów, powstały kolejne reklamówki i pudła z zawartością "do oddania". Rozglądam się wokół siebie i cieszę z kolejnych pustych półek. Pozbywanie się rzeczy przynosi widoczne efekty.

Co roku starałam się robić komuś nieznajomemu prezent. Miałam przeznaczone na ten cel oszczędności i w grudniu zasilałam czyjeś konto.

W tym roku nie było na to szans, na subkoncie zatytułowanym patetycznie "szczytny cel" mało szlachetna suma dwa złote pięćdziesiąt pięć.

I miałam fotel biurowy, niezłej jakości, swoje kosztował. Stał bezczynny, bezużyteczny, nikt ze znajomych nie chciał, nie potrzebował.
Tknęło mnie - zapytam na fejsie, może jakaś Szlachetna Paczka szuka. Włączyłam laptop, na tablicy pierwsze ogłoszenie to pytanie Dominiki, czy ktoś nie ma fotela biurkowego do Szlachetnej Paczki.

Mam jedną pustą gablotkę, jeden pusty regał, zanosi się na to, że wkrótce i drugi regał będzie tylko łapał kurz. Niczego mi przy tym nie brakuje, raczej nadal twierdzę, że w wielu kategoriach u mnie nadmiar i zbytek.

Rezygnację, odpuszczanie przekładam też na inne dziedziny życia. Tak jest po prostu bardziej zdrowo i nie chodzi tylko o szkodliwość nadmiaru. Chodzi o skupianie się na tym, co naprawdę cenne, co zasługuje na naszą uwagę i troskę. O nierozdrabnianie się. Nie zadręczanie. O to, że nie jesteśmy komputerami i jeśli chcemy mieć udział w jakości, musimy zmniejszyć ilość bodźców. Albo przynajmniej powinniśmy. Albo przynajmniej mnie z tym lepiej.

Jedną z ulubionych zabaw moich i mojej kuzynki, była ta w Którą jesteś.
Brałyśmy dowolny katalog z ciuchami lub kosmetykami (niemieckojęzyczny), względnie kolorowy magazyn (jak wyżej) i oglądałyśmy strona po stronie, na każdym kolejnym zdjęciu wskazując palcem, którą modelką jesteśmy. Właśnie tak. Nie - którą chcemy być, tylko kwestia brzmiała Ja jestem tą.
Oczywiście, czasem trzeba było wykazać się refleksem, żeby wybrać atrakcyjniejszą. A często okazywało się, że po prostu mamy różne gusta.

W niektórych osądach byłyśmy zgodne.
- Łeee, jakie stopy, fuj! - powiedziałyśmy kiedyś, na widok zdjęcia kobiet wspinających się na palce. Na ich stopach uwydatniły się żyły.
- Nigdy tak nie będę miała!
- Ja też!

Nie pamiętam już, jak to się zaczęło, dlaczego nagle stałyśmy się sobie tak blisko. Kiedyś wydawało nam się, że po prostu odkryłyśmy wspólną miłość do tych samych zespołów. Dziś myślę, że po prostu połączyła nas samotność.
Mnie rodzice posłali do liceum w innym mieście, ona miała indywidualne nauczanie. Po naszych orbitach krążyło wiele osób, ale nikt mnie nie rozumiał tak, jak ona, a i ja ją czułam najtkliwiej.
Pisałyśmy do siebie listy, całe góry listów. Odkrywałyśmy równolegle glany, ja bardziej SDM, ona Morrison, obie Gawliński i Nosowska, ja się nieszczęśliwie zakochiwałam, niezbyt trafnie lokowała uczucia i ona.

Miałyśmy być matkami chrzestnymi dla swoich dzieci.

Więcej nas dziś różni, mniej punktów stycznych. Poczułam się nią zawiedziona parę razy, nie wątpię, że i ja ją zawiodłam.

Był moment, w którym pomyślałam, że być może nigdy nie powinnyśmy były nazywać tego przyjaźnią, dziś już widzę to inaczej.
Dałyśmy sobie bardzo, bardzo wiele. Najwięcej, ile mogłyśmy sobie dać. I w taki sposób, w jaki potrafiłyśmy to robić.
Była, jest i będzie dla mnie ważna. W najmniejszym stopniu jednak już wokół niej nie kręci się żaden wycinek mojej codzienności.

Nie wykreślam jej, nie odrzucam. Nie chcę tylko zadręczać się jej nieobecnością, naszym od siebie oddaleniem. Nie chcę ważnych dla mnie wydarzeń oceniać przez pryzmat jej w nich nieuczestniczenia. Analizować, o czym powinnam ją poinformować. Zastanawiać się, o co powinnam pytać. Kolejne odwoływane spotkania. Zostawiane sobie wiadomości, coraz bardziej zdawkowe. Sentyment i niezręczność.

Długo była tylko ona, z czasem odkryłam, że z drugą kobietą można być dużo bliżej, po prostu my nie potrafiłyśmy tego zbudować między nami. Może to wina pokrewieństwa, może jakichś rodzinnych przekazów, niezagojonych blizn wcześniejszych pokoleń.

Za wszystko, co było między nami, czuję ogromną wdzięczność.
Idziemy dalej, każda swoją drogą i wiem, że życzenia urodzinowe będziemy sobie zawsze składać najszczersze.

Znamy się od dziecka. Ma stałe miejsce w moim sercu.

czwartek, 18 grudnia 2014

30

Pamiętacie zabawę w Mamo, ile kroków do ciebie?
Ja gram już w kroki do siebie. Czasem tip-topy, ostatnio wielkie skoki.
Skok w dal to była moja ulubiona dyscyplina w podstawówce. I biegi krótkodystansowe. I rzut piłeczką palantową.
Skaczę więc, trochę podbiegam, no i - rzucam się.
Jeszcze wam o tym rzucaniu coś więcej napiszę, ale nie dziś.
Dziś tylko, że wykoncypowała mi się koncepcja przynajmniej pewnego wycinka mojej przyszłości. I że się dzieje. Że za mną kolejne kroczki. Kroki - giganty właściwie.

W pracy już ścisły finał, końcowa rozgrywka. (Jakoś mi się dziś same te metafory graczo-sportowe nasuwają...)
Większych przepychanek nie ma, ale tych mniejszych nie dało się uniknąć. Tym bardziej cieszy to odliczanie, tym łatwiej myśleć: jak dobrze.
Jeszcze dwa razy rano w połowie drogi zorientuję się, że już w tej drodze jestem. Jeszcze tylko dwa razy.

Poodkurzałam im tam trochę, muszę jeszcze zwinąć jakoś kalendarz, bo go wyrzucą, a jest z łódzkimi muralami. Rozłożyłam świąteczne lampki, puszczam Last Christmas i inne cuda (jak dobrze raz w roku móc oficjalnie się przyznawać do słabości dla kiczu).

Wszystko wskazuje na to, że za dwa tygodnie będę już bezrobotna, mniej lub bardziej oficjalnie. Z marnym groszem na koncie, jeszcze kątem u rodziców. Wyspana i wszystko wskazuje na to, że trochę bardziej szczęśliwa.

I z nowym nazwiskiem.

- Proszę tę zmianę też zgłosić w pracy.
- Och, wie pani, ja akurat z nowym rokiem będę bezrobotna, więc to raczej w urzędzie pracy.
- Tak, to w urzędzie... Oj, ale co to za firma taka?
- A to właściwie na moje życzenie. Trzy lata, nic się nie zmieniało, miałam już dość.
(Ilekroć to mówię, lekko się garbię, spodziewając się reakcji, z jaką czasem się zresztą rzeczywiście spotykam - rzucasz pracę!? kiedy ją masz!? w dzisiejszych czasach!?)
- Rozumiem. Wie pani? To w takim razie dobrze. Nowy rok idzie.
- Oj tak, niech idzie. Wszystko się skumulowało w tym, niech się już kończy.
- Wie pani, że ja mówię to samo? Niech się już kończy, już naprawdę mam go dość - pochyliła się na chwilę nad biurkiem, przełożyła jakieś dokumenty. I dodała, jakoś tak mocno, z przekonaniem: - Ale pani się uda, zobaczy pani. I tak trzeba myśleć! Że z tym nazwiskiem, z nowym rokiem - będzie dobrze!
- To wzajemnie, też pani tego życzę.
I kiedy już wychodziłam, jeszcze zawołała za mną:
- I fajnej pracy życzę!
- A dziękuję! - odkrzyknęłam z korytarza. Aż się wszyscy uśmiechali.

Wiecie?
Przychodzi się w miejsce, w którym 6 i pół roku temu miało się najszerszy uśmiech świata. I spotyka przemiłe panie urzędniczki (i jednego przemiłego pana urzędnika). I wychodzi z jednak jeszcze szerszym uśmiechem. I jakby lepszym, bo dziś płynącym bardziej z samej siebie, z tego, co wiem już, że muszę i chcę budować sama, na sobie się opierając.

Z tym nazwiskiem, z nowym rokiem - będzie dobrze!

Karp hen znad alg. Bardzo lubię scrabble, lubię grać.

niedziela, 14 grudnia 2014

29

W sklepie, który ma robaka w logo, kupiłam dziś lampki, jakich szukałam od dawna. Dwa rodzaje. Kulki - bo jedne już mam - i niekulki - bo niedawno rozwaliłam cały łańcuch, kiedy najpierw upchnęłam go w szklanej butli, a potem szarpnęłam za kabel. Butla nabiła mi guza, a część lampek rozbiła się w pył. Dziś mam nowe, były tanie, szukałam od dawna i nie kupowałam tych, których cenę uznawałam za zbyt wysoką.
BM miał problem z utrzymywaniem przy sobie pieniędzy. Nawet, kiedy zarabiał dobrze, ten niezły potok cienkimi strumykami wyciekał niepostrzeżenie - a ja, równie niepostrzeżenie, przełączyłam się po prostu w pewnym momencie na ten sam tryb. Naprawdę nie wiem, kiedy to się stało. Choć zarazem umiejętności ciułaczych aż tak do końca się nie wyzbyłam, trzeba przyznać, bo przecież odkładając niemal po parę złotych, nazbierałam na tę moją wymarzoną Islandię.

Drobne rzeczy mnie cieszą, oszczędzanie mnie cieszy, cieszy to, że dzięki temu oszczędzaniu mogę sobie pozwalać na spontaniczny zakup paluszków o smaku serowo-cebulowym.
Być może kiedyś napiszę o tym coś więcej, tymczasem - raz jeszcze ta nasza Islandia.

Właśnie tak opowiadałyśmy o niej wczoraj z Łu - "nasza". Naszymi oczami zobaczona. Dzieliłyśmy się najważniejszymi dla nas rzeczami, obrazkami, spostrzeżeniami. Unikając danych, liczb, podsumowań. Spontanicznie i z islandzką muzyką w tle. Przyszło sporo osób, więcej, niż się spodziewałyśmy. Wszyscy otwarci, serdecznie do nas nastawieni. Może nie byłyśmy perfekcyjnie przygotowane, ale było po prostu miło, a potem usłyszałam od paru osób, że dzięki nam zaczynają planować wyjazd na tę wyspę, i to jest najfajniejszy efekt, jaki mogłyśmy naszym paplaniem i naszą górą zdjęć osiągnąć.

No i - pokazałyśmy film!
Właściwie, pokazałam ja, bo montowałam go przed paroma dniami na szybciora, w tajemnicy przed Łucją, na Łucji ujęciach jednak w większości się opierając, bo to zwykle ona łapała za kamerę. Nie robiła tego zresztą zbyt często, jakoś naturalniejsze było dla nas od zabierania kamery, noszenie aparatów. Teraz tych parę filmików grzeje serca, a poniższy film to dla mnie (i wiem, że dla Łu także) kosmiczna radocha, którą chcę się podzielić także z wami:


poniedziałek, 8 grudnia 2014

28

Wiem, że rzadko piszę i powiem wprost, dlaczego tak się dzieje: nie wyklarowała mi się jeszcze ostateczna koncepcja tego miejsca.
Mam pewien pomysł, ale czekam na rozstrzygnięcie paru spraw, żeby móc z nim ruszyć, i żeby miał on uzasadnienie w moim życiu.
Zatem to, co wiem: wiem, że lubię pisać. I nawet miewam o czym.
Łatwiej było jednak, kiedy punktem odniesienia było odejście BM. Czasem, owszem, to wkurzało, bo miałam ochotę już odciąć się od tej sprawy, ale - właśnie. Czasem.

Zastanawiam się nad zwyczajnym zmuszaniem się do zamieszczania czegoś tutaj - czegokolwiek - przynajmniej dwa razy w tygodniu. I podkreślam, że czegokolwiek, ponieważ tak naprawdę, od dłuższego czasu mam rozpoczęte trzy teksty, których wydaje mi się, że nie umiem jeszcze wystarczająco dobrze napisać, żeby zasłużyły na wrzucenie w sieć. Wyznaję generalnie zasadę, że wolę jakość od ilości, wiem zarazem, że zbyt długie przestoje na blogu nie działają na jego korzyść - no i kicha, nie mam pojęcie, która opcja mogłaby się okazać lepszą... Pisać albo przynajmniej zdjęcia pokazywać? Czy tak dopieszczać, być może, w nieskończoność?
Spróbuję się pozmuszać do zamieszczania tutaj czegoś, a może akurat mnie olśni i nagle to miejsce zacznie być jakimś. Może też zwyczajnie skończę tamte trzy przemądrzalskie posty.

Tymczasem - zaproszenie!
Żaden ze mnie traper, a Islandię zwiedzałyśmy z Łu niemal na wypasie, bo samochodem (samochodzikiem właściwie), więc nie możemy zagwarantować historii o uciekaniu na rowerach przed trollami, o spaniu w kraterze wulkanu czy o nauce islandzkiego od mieszkańców domków porośniętych mchem... ale o owcach, wodospadach, o tym, co robiłyśmy w krzakach i do czego nie przydała się grota z gorącym źródłem - chętnie opowiemy. I to już w najbliższą sobotę, w Gliwicach. Będzie mi miło was gościć... kimkolwiek jesteście.


https://www.facebook.com/events/729967197091183/?fref=ts

sobota, 29 listopada 2014

27

W ramach odskoczni od przemądrzalstwa, opowiem trochę o tym, jaka jestem naprawdę.
Krótko, bo to - w moim odczuciu - nie wymaga dłuższego omówienia.
Tylko parę przykładów. Wystarczających, żeby było jasne, że oprócz skutecznych afirmacji, zabiegania o samorozwój, poszukiwań wymarzonej pracy, oprócz świadomego podejścia do relacji... jest też normalnie. A przynajmniej ja chcę wierzyć, że to, co napiszę poniżej, jest normalne.

Przykład 1.
Otwieram w pracy paczkę. Najpierw nożem zacinam się w palec wskazujący. Potem zacinam się w palec środkowy - kartonem. Potem znowu kartonem. W nos.

Przykład 2.
Idę na szybkie zakupy. No, dobra; jadę na te "szybkie" zakupy na drugi koniec miasta, bo robię je przy okazji wymieniania kupionych poprzedniego dnia złych wkładów do pochłaniacza wilgoci. Parkuję, wchodzę do sklepu - zakupy szybkie, więc po co mi torba. Wychodzę z tymi wkładami, cytrynami, pomidorami i nie pamiętam, czym jeszcze, w każdym razie, ręce mam pełniuteńkie... i krążę po parkingu. Nie wiem, gdzie stoi mój samochód. Śmieję się sama z siebie, ale w trzeciej minucie stwierdzam, że tu już nie ma z czego się śmiać, jest cholernie zimno, a ja mam dziś przecienką spódniczkę. Krążę, tacham, szukam. Wreszcie - jest. Cały czas łaziłam przy nim. Jest po prostu tak brudny, że go nie poznałam.

Przykład 3.
Podgrzewam w piekarniku zapiekankę. Wyjmuję, żeby sprawdzić, czy już jest ciepła. Wydłubuję trochę ze środka - zimne. No, skoro zimne, to łapię naczynie za uszy...
... mam pęcherz na palcu.

Zacięłam się też nad kostką, bo przecież maszynka jest jeszcze zupełnie dobra, ten nawilżający pasek to i tak bardziej dla ozdoby. Próbowałam też raz włożyć do oka drugą soczewkę.

Normalnie.
Prawda, że normalnie?

To co, dajecie swoje?

Nie zawsze we wszystkim mam doskonały porządek.

środa, 26 listopada 2014

26 - o różnicy

Olśniło mnie.
Rozmawiałam z przyjaciółką, którą ktoś rzucił i z przyjacielem, którego ktoś rzucił.

I mnie, kurde, olśniło.
(Uwaga, to będzie proste.)

Porzucona kobieta myśli: co ze mną nie tak.
Co powinnam zmienić, co mogłam zrobić, co zawaliłam, czemu on mnie nie chce, w którym momencie coś spieprzyłam.

A porzucony facet myśli: co z nią nie tak.
Czemu ona ode mnie odeszła, skoro byłem taki zajebisty, dostała ode mnie kiedyś kwiaty, parę razy posprzątałem, zawsze miałem orgazm.

Kobieta kombinuje, czemu jej się wydawało, że wszystko idzie dobrze, a tak naprawdę nie szło. Natomiast facet kombinuje, czemu panna odeszła, skoro było dobrze, skoro, kurna, przecież było jej ze mną tak dobrze.

(Jeszcze nie wiem, co zrobię z tym odkryciem. Pewnie za jakiś czas zacznę wam doradzać.
No i sobie.)

poniedziałek, 24 listopada 2014

25

oddychamy
oddychamy
wdech
budzik dzwoni o czwartej nie włączam drzemki podciągam łokcie do kolan zsuwam się w stronę ściany włączam światło
wydech
wdech
zakładam okulary ubieram się zaczynam pakować do pudła z piernikami wkładam wagę nie mieści się część pierników do osobnego pojemnika zamykam pudło wpycham na dno plecaka na nim dwa swetry legginsy zwijam w rulon i wpycham po bokach obok piżama podkoszulek woreczek z brudną bielizną
wydech
wdech
nie mam apetytu przygotowuję kanapki do pracy z żółtym serem i pomidorem podkradam jabłko zastanawiam się nad marchewką nie chce mi się obierać wkładam soczewki wzrok rozmazany wyjmuję wkładam jeszcze raz myję zęby maluję brwi powieki rzęsy policzki podkreślam lekko różem nie chce mi się czesać to i tak nie ma sensu znów po wyjściu z autobusu będę miała na głowie szopę myję zęby
wydech
wdech

wtulam się

patrzę

szepczę

wydech
wdech
buty płaszcz szal rękawiczki plecak torba bilet który może tańszy a jeśli będzie kontrola weź droższy o tej porze nikt nie jeździ weź droższy dziękuję dziękuję pa pa czemu w czoło pa winda drzwi drugie drzwi chodnik żółte światło lamp nie tylko mój krok tramwaj książka obwarzanek autobus
wydech
wdech
zasypiam
radio
autostrada
czy zatrzyma się nam pan na stacji
dojeżdżamy
wydech
wdech
płaszcz szal rękawiczki plecak torba poczekalnia sklep bułka jogurt bus bilet cały
wydech
wdech
zasypiam nie śpię radio silnik kierowca kaszle czy ktoś tu jeszcze jedzie tak ja
wydech
wdech
zimny samochód kilka rond i dwa skrzyżowania parking klucze biuro komputer

jak się masz

tęsknię

czwartek, 20 listopada 2014

24

Obdarzanie samej siebie miłością, wydaje mi się czasem nie tyle po prostu umiejętnością, którą każdy jest w stanie przyswoić, ile niezwykle cennym darem. Jakim mnie akurat nie obdarzono.
Na szczęście, tylko czasem widzę to właśnie w taki sposób. Zwykle mocno staram się jednak nauczyć żywić wobec samej siebie maksymalnie ciepłe uczucia.
Niewykluczone, że uchodzę za zakochaną w sobie, kiedy po drobnym sukcesie powtarzam głośno ja to jednak jestem przezajebista. I niewykluczone, że wychodząc z założenia, że nikt inny by mi tego nie powiedział, odbieram komuś szansę zaskoczenia mnie komplementem... ale robię to głównie po to, żeby właśnie od samej siebie to usłyszeć. Żeby samej sobie mówić coś miłego.

Od pewnego czasu, staram się po przebudzeniu pomyśleć: Odpuść. Dziś sobie odpuść, Agni. Robisz, co możesz. Jesteś dobra - właśnie taka. Jesteś wystarczająca. Kompletna. 

To strasznie przyjemne.
I to nie jest post, w którym analizujemy, dlaczego nikt mi tego nigdy nie mówił. Nie mówił - to nie mówił. Ja sobie mówię.

A wy?

Tak, to dość proste zdjęcie. Ale zarazem, czyż nie przezajebiste?

poniedziałek, 17 listopada 2014

23

Władza, władza, władza.
Jestem nad, bo mam mundur.
Jestem nad, bo mam biurko.
Jestem nad, bo mam okienko.
Jestem nad, bo mam długopis.
Jestem nad, bo mam pieczątkę.
Jestem nad, bo mam penis.
Jestem nad, bo mam nazwisko.
Jestem nad, bo cię zatrudniam.
Jestem nad, bo mogę cię zatrudnić.
Jestem nad, bo cię spłodziłem.
Jestem nad, bo tu sprzątam.
Jestem nad, bo dłużej tu mieszkam.
Jestem nad, bo moi rodzice za to płacą.
Jestem nad, bo nie kieruję się emocjami.
Jestem nad, bo więcej się modlę.
Jestem nad, bo mam ciekawą pracę.
Jestem nad, bo dłużej śpię.
Jestem nad, bo sam robię sushi.
Jestem nad, bo ja tak mówię.
Jestem nad, bo ty tak mówisz.

wtorek, 11 listopada 2014

22

Robiłam dziś zdjęcia obchodów 11 Listopada w pewnej małej miejscowości.

Wycinki. (Zwykle najsmaczniejsze, jak okruszki.)





poniedziałek, 10 listopada 2014

21 - o intencjach

Wierzę głęboko w to, że najważniejsza w podejmowanych przez nas decyzjach i działaniach, jest zawsze intencja, która temu towarzyszy. Wierzę, że nie może się zakończyć niczyim sukcesem sprawa, za którą zabiorę się z nadzieją na przekręt, sprawa, którą spróbuję nieczysto rozegrać.
Często słyszę: Intencje to ja akurat miałem dobre, a skończyło się, jak się skończyło (w domyśle: gorzej być nie mogło). Mamy też to powiedzenie o dobrych intencjach, do piekła wiodących.
A moim zdaniem, rzecz w tym, że bardzo trudno jest rozpoznać prawdziwe intencje, jakie przyświecały nam w danym momencie.

Tak, wiem, intencja z definicji ma być świadoma. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że poza tym, co sobie nazwaliśmy, uporządkowaliśmy, sami nazwaliśmy źródłem planu naszego działania - jest jeszcze rzeczywista intencja. Podświadoma.

Prawdopodobnie słowo "podświadomość" na wiele osób działa cokolwiek odstręczająco, a ja nie pierwszy raz go używam i pewnie nie ostatni.
Przyznam, że robię to trochę z wygody.
Sądzę, że wielu z nas ma bardzo niską świadomość samych siebie. Nie mam na myśli świadomości części ciała, świadomości posiadanych kompetencji itd. Chodzi mi o wiedzę o tym, co naprawdę czujemy, jakie mamy potrzeby, pragnienia, czym się kierujemy.
Obawiam się, że blog (a przynajmniej ten blog, przynajmniej na razie) nie jest najlepszym miejscem dla uzasadniania, dlaczego uważam, że każdemu - każdemu! - potrzebna jest terapia. Może zresztą dla kogoś będą to sesje z coachem, dla kogoś medytacja, modlitwa różańcowa, może pisanie pamiętnika. Po prostu - kontakt z samym sobą, który ja akurat wierzę, że najlepiej, gdyby był prowadzony, wspomagany, przez kogoś, kto się na tym zna. I ja akurat wierzę, że psychologowie się na tym znają. Przynajmniej niektórzy. Zdarzyło mi się zresztą trafić też na totalnych jełopów, to w końcu zawód - w pewnym sensie przynajmniej - jak każdy inny.
W każdym razie, uciekam w określenie "podświadomość", ponieważ naprawdę myślę, że nie mamy zbyt często - a przynajmniej niewielu spośród nas ma - autentyczny bliski kontakt z nami samymi. I najłatwiej jest mi powiedzieć, że pewne rzeczy wynikają właśnie z naszej podświadomości. Choć jest to gigantycznym skrótem myślowym.

(I cały powyższy akapit był #namarginesie.)

Mam wrażenie, że z powodu niskiej samoświadomości i niechęci wobec zmiany takiego stanu rzeczy, zwyczajnie nie wiemy, co tak naprawdę przyświecało nam w momencie podejmowania decyzji.
Co gorsza, wydaje nam się, że wiemy, a to niemal przekreśla szanse na dokopanie się podłoża, odkrycie, dlaczego postąpiliśmy tak, a nie inaczej.

Czy to ważne?

Tak. Nawet bardzo.
Dlaczego?

Ponieważ spalamy się, podejmując działania, które kończą się niepowodzeniem. Wykańczamy się, marnujemy zasoby naszych sił, cierpimy, ranimy sami siebie i naszych bliskich, popełniamy wiele błędów, nasze życie wydaje nam się pozbawione śladowych choćby ilości jakichkolwiek sukcesów. A ja wierzę, że źródłem tego jest właśnie brak świadomości intencji, które nam faktycznie przyświecają.

Definicja intencji jest bardzo prosta: motyw lub cel działania (PWN).
W tych rozważaniach, które pozwalam sobie tu snuć, to rozróżnienie nie jest konieczne. Dlaczego i po co coś robimy - ważne, żeby jedno i drugie wiedzieć na pewno, wiedzieć naprawdę.

Zdaję sobie sprawę z tego, że może nie być do końca jasne, o co mi właściwie chodzi. Pisanina, paplanina, a przydałyby się przykłady, prawda?

Pani K. po porodzie miała możliwie jak najszybciej wrócić do pracy. Ostatecznie jednak została w domu, zajęła się wychowaniem dzieci. Jak twierdzi - powodem był brak chęci pomocy ze strony rodziny. K.po prostu nie miała wyjścia, musiała zostać w domu. I dość regularnie przypominała swoim dzieciom o skali swojego poświęcenia.
Efekt?
Bynajmniej nie wdzięczność. Dzieci nie potrafią poczuć wdzięczności do marudzącej i niezadowolonej mamy. A ona, odczuwając jej brak, czuje się tym bardziej nieszczęśliwa.
Skąd ten dysonans i błędne koło?
Być może prawdziwym powodem, dla którego K. została w domu była... chęć zostania w domu. Jej mąż świetnie zarabiał, ona w pracy miała nadmiar obowiązków przy marnych zarobkach. Wolała móc rano zaplatać córce warkocze, a wieczorami usypiać ją czytaniem bajek. Opowiadać o kwiatkach i chmurkach na codziennych spacerach, gotować dla dzieci świeże obiady. Chciała patrzeć, jak dorastają i nie musieć nigdy żałować, że przegapiła ich dzieciństwo.
Czy to coś złego? Miała przecież prawo do takiego wyboru.
Owszem - ale sąsiadki wracały po porodach do pracy. Jej matka również pracowała. Bała się niezrozumienia, wolała tłumaczyć swoją decyzję brakiem wyjścia.

J. nie chwali swojej córki M. za piątki i szóstki, gani natomiast za czwórki. Nie chce, żeby osiadła na laurach, chce ją motywować do dalszej pracy. Piękny cel, prawda?
M. w dorosłym życiu jest perfekcjonistką, dodajmy, wiecznie z siebie niezadowoloną perfekcjonistką. Co poszło nie tak?
Być może faktycznym celem J. było uchronienie córki przed swoim losem. Bo córka bardzo J. przypomina jego samego. Również miał doskonałe stopnie w szkole, a jednak potem nie podjął najlepszych decyzji, nie skończył studiów, teraz ciągle wini siebie o brak dobrej pracy, lepszych dochodów. Chciałby, żeby jego córka nie powtórzyła tej historii. I... to przecież brzmi całkiem dobrze, jest zrozumiałe. Szkopuł w tym, że nikt nie powiedział, że jej grozi ten sam los. Tylko dlatego, że jest podobna do taty?
Być może lepiej by było, gdyby J. uświadomił sobie ogrom pretensji, jakie ma wobec samego siebie i wreszcie wybaczył sobie błędne decyzje.

A. chodzi do pracy, a jej mąż pracuje w domu. A. ma o to ciągłe pretensje, ponieważ jego zarobki są coraz niższe, ona czuje się "głową" tego związku, przypartą do muru, nie mającą innego wyjścia... i tu dochodzimy do sedna sprawy. Owszem, mąż A. nie robi nic, by zarabiać regularnie, i by zarabiać dobrze. Ale prawdziwym powodem żalu A. jest wściekłe zazdroszczenie mu jego pracy, możliwości wysypiania się rano. Zazdrości mu posiadania partnera (jej samej), który mu daje pewność, że lodówka będzie pełna, a rachunki zapłacone na czas. Chętnie by się zamieniła, uważa jednak swojego męża za niedojrzałego i boi się zaryzykować rzuceniem stałej pracy.
W ostatecznym rozrachunku, trudno jej odmówić prawa do pretensji. Nie ma poczucia stabilizacji, nie ma w swoim mężu oparcia.
Ma też jednak ogromne pretensje do samej siebie i wydaje się, że to jest faktyczny powód kłótni i łez. Najpierw być może A. musiałaby sama sobie odpowiedzieć, jaki charakter związku i sposób zarabiania pieniędzy odpowiadałyby jej samej najbardziej.

Tyle, że to może dla A. oznaczać uświadomienie sobie, że wcale nie chciała tego małżeństwa. I że przed nią wytężone praca i nauka, które umożliwią jej zmianę pracy.

No to, mój Boże, nie dziwota, że A. woli nagadać mężowi...
... niż sobie.

Czy rozumiecie, przynajmniej w przybliżeniu, co mam na myśli?

Nie mówię, że to proste, nie mogę też niestety powiedzieć, że ja zawsze wszystkie decyzje podejmuję świadomie, przenikam dogłębnie swój umysł i duszę, żeby móc z całą pewnością stwierdzić, że znam prawdziwe intencje, które mi przyświecają. Oj, chciałabym, żeby tak było - i myślę, że o tę chęć właśnie chodzi.
Naprawdę wiem, że znacznie łatwiej jest skupiać się tylko na tym, co widoczne na pierwszy rzut oka. Na tym, co pewne, znajome. Nie szukać zbyt głęboko, bo to rodzi lęk przed tym, co w sobie znajdziemy.
Łatwiej obwiniać innych, mieć pretensje o wieczne niedocenianie, móc powtarzać to sakramentalne chciałam/chciałem dobrze. No, cóż - widać tak naprawdę jednak... nie. Nie: dobrze. Być może chciałeś się zemścić. Być może bałaś się wyśmiania. Być może chciałam przerzucić na kogoś innego odpowiedzialność za moje błędy.
I tak dalej.

Wierzę w sens nieustannej pracy nad sobą.

Przykrywasz ją ciągle w nocy kołdrą, a ona non stop się odkrywa. Złościsz się o to, bo przecież może się przeziębić.
Ano... może... ale jest dorosła, nie sądzisz? I że, w związku z tym, sama wie lepiej, czy jej zimno?
Mówisz, że się o nią boisz. A może boisz się konieczności zaopiekowania się nią rzeczywiście, kiedy będzie chora?

Tak tylko strzelam. Nie znam się.

środa, 5 listopada 2014

20

To miał być długi post o znaczeniu prawdziwych intencji, towarzyszących podejmowanym przez nas działaniom. O tym, jak trudno takie intencje sobie uświadomić. I jeszcze o tym, jak mnie uposażyli na dorosłe życie moi rodzice, i dlaczego naprawdę najwyższy czas po raz kolejny się od nich wyprowadzić...

... ale właśnie przed chwilą przez mój pokój przeszedł ogromny tłusty i włochaty pająk, który uświadomił mi, że jednak boję się pająków i kazał przestać dołować, tylko łyknąć wódki, wziąć się w garść, jestem dużą dziewczynką i choćby mi tu przeszła cała armia takich pająków (błagam, nie), to skończę to prasowanie i kropka!
Przysięgam: był gigantyczny.
Przysięgam: on tupał.

Jak tylko mój ojciec wróci, poproszę go o przesunięcie kanapy. Posoka z pewnością zafajda mi ściany i sufit, ale to bydlę musi zginąć.

A przedtem - Shameless i taniec z żelazkiem.

Lubicie stać w korkach? Ja uwielbiam, zwłaszcza jesienią.

poniedziałek, 3 listopada 2014

19 - o zabliźnionej dziurze i o golemie

Justyna napisała dobry tekst o tym, jak pozorne jest radzenie sobie z czyjąś śmiercią. O tym, że niemożliwe jest poradzić z nią sobie tak naprawdę.
Z Łu rozmawiałyśmy kiedyś o dziurach, które w nas zostawiają rozstania. Post, który potem stworzyła, również polecam.

I właśnie o czymś takim nie mogę przestać myśleć.

Radzę sobie. Bez ściemy, bez tak się tylko mówi. Owszem, na początku tak się tylko mówi, potem się zaczyna w to wierzyć, aż w końcu staje się to faktem. Radzę sobie i powiedziałabym, że biorę się z tym moim życiem za bary dość mocno, bo próbuję je pozmieniać, przepchać na inny tor.
Widzę je czasem jak jakiegoś bezwładnego raczej golema, cholernie ciężkiego, z którym się siłuję. Przewraca się, bezwładne cielsko, cioram nim po ziemi, chcę wepchnąć do właściwego przedziału, niechże gadzina wreszcie się trochę podda, bo już mi mięśnie drżą ze zmęczenia, sapię tylko i nic, i, kurna, nic.
Ale: nie przestaję. Już ta niewspółpracująca góra leży przede mną i wiem, że jesteśmy na dobrym peronie.
Radzę sobie. Naprawdę tak jest.

Aż przyłapię się na dotknięciu prawym kciukiem, od strony wnętrza dłoni, serdecznego palca. Tak, dokładnie w taki sposób, w jaki bawiłam się obrączką.
Aż w trakcie spotkania z BM uświadomię sobie, że chcę poprawić mu sweter. A kiedy ubierając się, wejdzie do sypialni, zaskoczę się ukłuciem gdzieś w brzuchu. Może trochę wyżej.

Nie ma w tym krztyny miłości. Nie tęsknię za nim. Dziura się zabliźniła, a serducho bije szybciej już tylko przy właściwej osobie.
I nie ma to aż tak wiele znowu wspólnego ze smutkiem.
Ot, siła przyzwyczajeń. I zaskoczenie, że jeszcze działa.
Bo najwidoczniej i najzwyczajniej, nie ma co sobie wmawiać, że z tym można się kiedykolwiek uporać. Owszem, można przestać szlochać na trzy-cztery, tylko dlatego, że coś zapachniało jak ręczniki w pokoju słowackiego hotelu (myślicie, że nie pamięta się takiego zapachu? och, mnie również się tak wydawało). I można nie dostawać niedowładu kończyn przy wietrze zupełnie jak tamten wiatr.
A w terminarzu można już spokojnie zaznaczać, kiedy trzeba upiec pierniki. Bez paniki, że przy pierwszych dźwiękach Driving Home For Christmas rozsmarkam się na amen.
Bo jasna sprawa - trzeba iść dalej, golem nie będzie czekał i gotów przetoczyć się w niewłaściwą stronę.

Nie beczę, nie tęsknię, nie kocham.
I co z tego. To przecież kompletnie nic nie zmienia.

Kolczyki mojej babci, brałam w nich ślub.

piątek, 31 października 2014

18 - o czymś, czego się boję

Przed rokiem w okolicach końca października czułam się jeszcze bardzo samotna. I ze wszystkich sił z tą samotnością walczyłam. Na przekór sobie i swoim potrzebom, ograniczającym się do wycia w poduszkę, kupiłam dynię, powycinałam, jak trzeba, no i zaprosiłam parę osób na wódkę. Było miło, fajnie, nie byłam sama.
Dziś przez chwilę wystraszyłam się, że tylko udaję, tylko próbuję przekonać siebie, że moim najskrytszym marzeniem było spędzić dzisiejszy wieczór z czeskim piwem, paczką chipsów i książką.
I...
I nie, to nie było moim marzeniem. To jednak mogę zrobić, bo: nie mieszkam w mieście, nie da się spontanicznie wyjść ze znajomymi; bo nikogo nie zaprosiłam.
Nie przyszło mi to w ogóle do głowy, żeby kogoś zapraszać.
I to jest absolutnie fantastyczne.
Nie przyszło mi do głowy, że muszę zagłuszyć poczucie osamotnienia, bo nie ma go już we mnie. Nie musiałam się z nikim na dziś umawiać. I trochę zazdroszczę Łu imprezy, na której właśnie jest, ale dziś już nie będzie to skutkować płaczem.
Na razie jestem tu i, mój Boże, nie wszyscy mają tak łatwy dostęp do czeskiego piwa!
Nie mówiąc już o tym, że w bibliotece czekała na mnie kolejna część Mrocznej Wieży! I jest jeszcze parę odcinków Gry o Tron do obejrzenia!

Najpierw jednak chcę się czymś z wami podzielić. Pewną myślą, która - być może w związku z jutrzejszym Świętem - od dłuższego czasu zaprząta mi głowę.

Mam trudny charakter i wolę nawet nie rozpisywać się zbyt szeroko nad tym, co w moim przypadku rozumie się pod tym pojęciem.
Pracuję nad sobą, ale jeszcze sporo pracy przede mną.
Mój język nie jest szybszy od głowy, ale już głowa od serca - na pewno. Nim uświadomię sobie, co tak naprawdę czuję, mój złośliwy mózg wygeneruje najostrzejszy przytyk, palnę go natychmiast - a potem brnę w to dalej, byle mieć ostatnie słowo, byle skończyło się na moim.
Od jakiegoś czasu próbuję jednak z tym walczyć.
Moi bliscy wiedzą, jak rzadko widać tej walki efekty, ale Bóg mi świadkiem - chcę to zmienić. Chcę scysje kończyć godzeniem się, nie rozumianym już tylko jak postawienie na swoim.
Bo się boję.
Bo skończył się wieloletni związek, w który wierzyłam całym sercem. I dopiero dzięki temu, dopiero po trzydziestce zatem zrozumiałam: nie wiemy, ile mamy czasu.
Dziś trudno o miłość na całe życie, choć chyba wszyscy nadal o niej marzymy. Trudno pielęgnować przyjaźnie, kiedy "trzeba" zabiegać o tyle dóbr materialnych. Świat, cały świat jest na wyciągnięcie ręki - więc sięgamy, pędzimy, jesteśmy tak bardzo głodni życia!.. I nie, nie chcę pisać o potrzebie zatrzymania się. Myślę, że każdy ma swój rytm, swoje tempo i to jest właśnie naprawdę fajne, ten synkopowy krok, który wystukujemy na naszych ścieżkach. Tylko: my naprawdę nie wiemy, ile mamy czasu.

Miałam średnie wyniki badań, dostałam antybiotyk i L4. Pojechałam chorować do A.; z kim, jak nie z nim, jak nie w jego słonecznym mieszkaniu. Dawno nie byliśmy ze sobą tak długo, cóż, mogłoby być sielankowo, gdyby Agni nie była Agni. Mnóstwo razy powiedziałam o wiele słów za dużo. Mnóstwo razy przepraszałam... na szczęście.
W drodze do domu, uświadomiłam sobie nagle prędkość, z jaką jadę. 120 kilometrów na godzinę. Czułam się pewnie, samochód pracował dobrze.
Kiedyś znajomy kabaret wracał nocą autostradą, kierowca też czuł się pewnie, na drogę wybiegł pies. Pies na autostradzie!.. Tak.
Jadąca, tak się złożyło, niedaleko za nimi policja, była pewna, że znajdzie trupy. Nie wiem, jakim cudem przeżyli, ale - tak. Pies na autostradzie.
Nie zamierzam zamykać się w domu, nie wsiadać do samochodu.
Chcę się godzić. Chcę się żegnać pocałunkami, nie skrzywieniem ust w złości.
Bo nie wiemy. Ile. Mamy czasu.

Moi dziadkowie mieli wczoraj 59 rocznicę ślubu. Msza odbyła się u nich w domu, przyszła rodzina, sąsiedzi. Trochę mi ostatnio nie po drodze z Panem Bogiem, próbuję z Nim gadać, ale chyba się mijamy... chcę powiedzieć, że pójście w tygodniu na mszę świętą nie jest moim ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu.
Zrobiłam to z najczystszego strachu.
Przed tym, że moi dziadkowie odejdą, a ja będę sobie wypominać - nie znalazłam dla nich nawet tych trzech kwadransów.

Wierzyłam w moje małżeństwo, a ono się skończyło. Czasem myślę, że było to nieuniknione, więc tym bardziej żałuję nieporozumień, milczenia, pretensji.
Tym bardziej chcę się stawać lepszą, nie ranić, mówię kocham, przytulam, proponuję mamie wspólne zakupy, staram się na bieżąco odpisywać znajomym na maile i SMSy, robię zdjęcia miejscom, w których coś - cokolwiek - mi się spodoba.

Nie wiem, ile mam czasu.






czwartek, 30 października 2014

17 - o afirmacjach (zakończenie)

A więc: zaklinam rzeczywistość i to już wiecie. Jeśli natomiast mam (a chcę) przejść do konkretów, to działa to, mianowicie, tak.

BM był kabareciarzem. Zazdrościłam mu działalności scenicznej i przyjęłam rolę wspierającej go w niej. Sama czasem gdzieś wystąpiłam, ale sporadycznie, a przede wszystkim, "wiedząc", że jestem tylko żoną aktora kabaretowego, powinnam trzymać się swojego miejsca w systemie, i że, po prostu, za wysokie progi.
Choć scena mnie pociągała i bardzo chciałam móc kiedyś spróbować sił w jakimś teatrze.

Nie nazwałabym tego jednak nawet marzeniem. Mrzonka? Może to lepsze słowo, choć raczej... naprawdę głęboko to spakowałam. Nie było to moją drogą. Kropka.

Dopóki on nie odszedł, a ja nie powiedziałam sobie, że od tej chwili biorę to, co przyniesie los. Czy to była świadoma myśl, nie potrafię powiedzieć. Chyba nie. Raczej potrzeba zmiany różnych dotychczasowych przyzwyczajeń, odrzucenia scenariuszy na mój temat, których autorstwo przypisywałam innym, a które jednak, tak naprawdę, w znacznym stopniu powstawały w mojej osobistej głowie.
Założyłam blog, na którym dzień w dzień rozdrapywałam ranę po rozstaniu; blog, który poza odwaleniem dla mnie kawałka naprawdę dobrej roboty, przysporzył mi przeciwników, mocno pomógł zweryfikować pojęcie "przyjaźni"... i którego czytelniczką stała się Magdalena, moja znajoma z zajęć jogi.
Nie pamiętam już dokładnych słów, którymi zwróciła się do mnie mniej więcej rok temu, ale sens był taki, że odpowiadam jej energetycznie i wizualnie, a właśnie szuka aktorek do spektaklu, który wymyśliła, więc czy nie chciałabym spróbować?
Mój Boże, z nieba mi wtedy spadłaś, Magdaleno. Nauczyłaś pracować z kobietami, no i dałaś możliwość zagrania. W czymś ciekawym, niebanalnym, w teatrze, po prostu zaczęłam wreszcie należeć do grupy teatralnej! Jasne, że amatorskiej - tym lepiej! Uwielbiam wszystko, co amatorskie, naprawdę.

Premierę miałyśmy w minioną niedzielę, sala była pełna i pewnie nikt ze zgromadzonych nie zrozumiał, co chciałyśmy przekazać, ale pal sześć, ja jestem bardzo szczęśliwa dzięki temu całemu przedsięwzięciu.

To jedna historia, ja zaś chcę opowiedzieć i drugą.

A. jest wykładowcą, czego mu bardzo zazdroszczę. Gdzieś, kiedyś, w czasoprzestrzeni tak totalnie różnej od mojej obecnej, że aż wydającej się nieprawdziwą, przyszło mi do głowy zrobić doktorat. Wymyśliłam sobie, jakie badania chciałabym przeprowadzić, porozmawiałam z jednym z ulubionych doktorów z mojej uczelni - i tyle, nie zrobiłam nic więcej. I nawet nieszczególnie cierpię z tego powodu; jedni idą w tym kierunku, a inni robią w życiu co innego, to przecież nie dramat.
A jednak A. zazdroszczę pracy, bo zwyczajnie lubię mówić do ludzi, lubię prowadzić zajęcia (zdarzało mi się prowadzić warsztaty dla dzieciaków mniejszych i większych) i od paru tygodni powtarzałam sobie cichutko, że och, tak chciałabym móc spróbować.

I dwa tygodnie temu zadzwoniła Ania.
- Chciałabyś może poprowadzić wykład? Jeden dla gimnazjalistów, drugi dla seniorów?

No ba!..

Wybrałam tematykę polskich tradycji związanych ze świętem Wszystkich Świętych. Opowiadałam o zamykaniu powiek zmarłemu, natychmiast po zgonie, żeby nie zdążył sobie wypatrzyć nikogo do towarzystwa. O duszach zmarłych dzieci, które zmieniają się w ptaki, towarzyszące pierwszolistopadowej procesji. O utopcach, zmorach i krasnoludkach. I było fantastycznie, bardzo chciałabym jeszcze kiedyś mieć możliwość się tym zająć.

Najważniejszy jednak wniosek dla mnie - znów przekonałam się, że mam moc sprawczą.
I naprawdę nie próbuję zasugerować, że jestem wiedźmą, która myślami przyciągnęła Magdalenę, Anię, nie wierzę w to, że gdybym ja nie pomyślała chciałabym w tym sklepie kupić przeceniony kalafior, to ekspedientka parę godzin wcześniej nie postawiłaby przed nim karteczki "-50%".
Wierzę jednak głęboko w to, że najistotniejsza jest zmiana mojego nastawienia.
Jeśli obawiam się, że ludzie mogą mnie wziąć za zamkniętą w sobie sztywniarę... to właśnie takie wrażenie sprawiam. I gdyby tak było, raczej nie zaproponowano by mi wyjścia na scenę. Ani zresztą poprowadzenia tych wykładów. I gdybym nie wierzyła w przeceniony kalafior, w ogóle bym nie wstąpiła do tego sklepu.

Rozumiecie?

Otwieram się, staram się nieustannie otwierać na nowe. Mówić sobie, że są wyzwania, które chciałabym podjąć, a tym samym, całą sobą pokazywać światu, że jest we mnie gotowość ich podjęcia.
Wiąże się to z przyswajaniem sztuki cierpliwości, ponieważ nie chodzi o to, żeby narzucać termin i miejsce spełnienia moich pragnień. Staram się też nie doprecyzowywać za bardzo formy tegoż spełnienia, bo mogłoby to grozić nieustannymi rozczarowaniami.
Nie afirmowałam sobie angażu u Klaty ani etatu na Jagiellońskim. Nie bronię sobie jednak marzyć, a co więcej, wyobrażać spełnienia tych marzeń. Mocno walczę ze strachem przed ośmieszeniem i zdaje się, że przyswoiłam już sobie wiarę w to, że po prostu zasługuję na dobre szczęśliwe życie.

Tylko tyle?
To nieustanna praca nad samą sobą. Narzucanie sobie odwagi, często graniczącej z brawurą. Wychodzenie ze strefy komfortu, choć nie wiem tak naprawdę, co mnie czeka poza nią. Mogę sobie jednak sporo wyobrazić i właśnie to robię.
I ta gra jest warta świeczki, zapewniam.

Szukam pracy w Krakowie i jasne, że się boję - że to wszystko potrwa dłużej, niż bym chciała, że będzie trudno, że będzie drogo... ale nie skupiam się na tych obawach. Skupiam na wyobrażaniu sobie krakowskich poranków. Jeżdżenia tramwajami. Picia kawy z Dorotą, odwiedzania Marty.
Wczoraj przyśnił mi się Kazimierz w śniegu.
Wiem, że go takim zobaczę.


zdjęcia z premiery Teatru Przychodnia, autorstwa mojego taty (obróbka: ja i lightroom)

środa, 29 października 2014

16 - o afirmacjach (część pierwsza)

Wiecie, o co chodzi z afirmacjami?
Jeśli nie, w internecie można znaleźć sporo stron, poświęconych temu tematowi. W skrócie: afirmacje to krótkie teksty, które mają nam pomóc w przeprogramowaniu podświadomości.
Brr... zapachniało czarną magią albo, tfu, psychoterapią (która zresztą dla wielu jest czarnej magii synonimem)? Bez obaw, nie w tym kierunku pójdzie mój dzisiejszy post. Za mało się znam, żeby spróbować stworzyć instruktaż; nie sądzę, żebym mogła cokolwiek nowego wnieść w tę kwestię. I naprawdę - jeśli ktoś zechce dowiedzieć się czegoś więcej, wyszukiwarka pomoże.
Ja tylko chcę się podzielić własnymi doświadczeniami, związanymi ze sztuką afirmacji.

Jestem gadułą, a na komputerze piszę szybko. Jaki to ma związek? Ano taki, że bez problemu mogę machnąć długaśny tekst, który znuży najbardziej wytrwałego czytelnika.
Żeby więc od razu nikogo nie zniechęcić (albo raczej: żeby nie zniechęcić od razu wszystkich), tym razem to, co mam do opowiedzenia, podzieliłam na dwie części.
Dzisiaj pierwsza.

O metodzie afirmacji po raz pierwszy usłyszałam od Byłego Męża. A skoro polecała mi ją osoba, której ufałam stuprocentowo, i którą w jakimś stopniu wręcz podziwiałam, postanowiłam spróbować.
Zgodnie z jego wskazówkami, założyłam zeszyt, w którym codziennie notowałam pozytywne opinie na temat mojej osoby, wyrażane w określonej formie: kilka razy (nie pamiętam już - po 5? 7? 10?) w pierwszej osobie (Ja, Agnieszka... - np. zasługuję na wysokie zarobki), drugiej (Ty, Agnieszko, zasługujesz...) i w trzeciej (Agnieszka zasługuje...). Informowałam w ten sposób swoją podświadomość, że nie tylko ja nie mam wątpliwości, że zasługuję na nieco więcej od pensji minimalnej, ale i każda inna osoba myśli tak samo, a więc nikt nie będzie mi przeszkadzał w otrzymaniu podwyżki. Na marginesie notowałam wszystkie wątpliwości, które przy okazji tych zapisków generowała moja głowa, z czasem wątpliwości pojawiało się coraz mniej, a kiedy już pisanie tego nie wywoływało żadnych negatywnych skojarzeń - mogłam zakończyć zadanie, afirmacja była przyswojona.
Większych efektów w praktyce jednak jakoś nie dostrzegłam, a trenowanie cierpliwości było dopiero przede mną, więc ostatecznie całą tę ideę zarzuciłam... co nie oznacza, że straciłam wiarę w to, że ważniejsze jest powtarzać samej sobie myśli pozytywne, niż wiecznie zakładać najczarniejsze scenariusze.
Po raz kolejny z afirmacjami spotkałam się na Babińcu - spotkaniach (jak łatwo się domyślić, w gronie kobiecym) organizowanych przez Izę. Co jakiś czas przypominała ona o programowaniu wody - eksperymencie dr Masaru Emoto, japońskiego pisarza i badacza. Na czym dokładnie eksperyment polegał, znowu polecam dowiedzieć się z bardziej rzetelnych źródeł. Zdradzę tylko, iż dowodził on, że emocjami możemy wpływać na strukturę wody i kryształów. A skoro człowiek w ponad połowie składa się z wody...
Koniec końców, uświadomiłam sobie, że regularna i zgodna z kogokolwiek wskazówkami, praca z wykorzystaniem afirmacji, to nie moja bajka. Nuży mnie tylko i irytuje, bo oczekuję natychmiastowych skutków. I to jakichś hiper-widocznych.
Postanowiłam więc robić to po swojemu, a przede wszystkim, po prostu o tej sztuce nie zapomnieć i korzystać z afirmacji, jak tylko będzie taka potrzeba. W określonych sytuacjach, mocno i nachalnie włączać u siebie przewidywanie wyłącznie pomyślnego przebiegu zdarzeń, zaś przede wszystkim - praktykować coś, co nazywam zaklinaniem rzeczywistości.
To dopiero zajeżdża czarami, co?
Nie jest nimi jednak.

Chodzi o to, żeby się otworzyć. Otworzyć swój umysł (i ciało!) na możliwości, jakie może przynieść mi życie. Powiem więcej - na możliwości, jakie to życie chce mi przynieść! A ja muszę tylko je dostrzec.
Żeby to jednak było możliwe, nie mogę być na to zablokowana. Nie mogę mieć nastawienia "wszyscy, tylko nie ja", no i - nie daj Boże - "mnie się to nie może udać", "mnie takie rzeczy nie spotykają".
Spotykają.
Bo się otworzyłam.

Bardzo mocno was do tego zachęcam i wydaje mi się, że najlepiej to zrobię, ilustrując własnymi przykładami.

Zacznę od mojej ulubionej historii, która zresztą miała akurat przebieg niemal magiczny.

Bodaj czwarty rok, egzamin z andragogiki.
Sama nie wiem, dlaczego olałam te wykłady, dość powiedzieć, że krótko przed terminem zorientowałam się, że nie tylko nic nie umiem, ale nawet nie dysponuję materiałami. I także już nie pamiętam, dlaczego o te materiały nie poprosiłam nikogo z roku, może jakaś dziwna duma przeze mnie przemawiała. Dziwna, bo nie broniąca mi zwrócić się po pomoc do kuzynki, która ten sam przedmiot z tym samym wykładowcą miała... na innym kierunku i nawet w innym mieście.
Notatek była góra. Bez szans na przyswojenie wszystkiego.
Wybrałam kilka krótkich zagadnień i starałam się je wykuć na blachę.
Przed egzaminem, w korytarzu, znacie pewnie ten klimat - czułam, jak rośnie we mnie panika, kiedy czekający razem ze mną powtarzali sobie jakieś tematy, o których w moich notatkach nawet nie było słowa.
- Ok, ja chcę pedagogikę dorosłych w krajach Dalekiego Wschodu - powiedziałam w końcu.
- Ale myśmy tego nie robili.
- Ale ja to mam w notatkach.
- Ale u nas tego nie było.
- ALE JA TO MAM W NOTATKACH, JA TO UMIEM I JA CHCĘ, ŻEBY MNIE O TO ZAPYTAŁ.
Wzruszenie ramion, porozumiewawcze spojrzenia i ciche komentarze z gatunku "sraty traty, a ja bym chciała polecieć na Islandię".
Egzamin odbywał się w gabinecie doktora K., wchodziło się po 3 osoby, padało po jednym pytaniu dla każdego i mieliśmy parę minut na przygotowanie się.
Ja wchodziłam między innymi z Kaśką.
I trzeba było widzieć jej minę, kiedy doktor K. powiedział do mnie: - A ty mi opowiesz o pedagogice dorosłych w Japonii.
(Zająknęłam się przy Kiusiu, Honsiu i Sikoku, dostałam czwórkę. No i ostatni urlop spędziłam na Islandii, ale o tym innym razem.)

To najbardziej, że tak to ujmę, radykalny przykład, ale na co dzień bardzo rzadko mi się zdarza próbować w sposób aż tak dosłowny wpływać na przyszłość.
Tak, jak napisałam: chodzi o otwieranie się.

I jak to teraz u mnie dokładnie działa, napiszę w drugiej części.

środa, 22 października 2014

15 - o tym, że mam cennych znajomych i przyjaciół

Ale dlaczego ty chcesz się wyprowadzić?
Pomijając to, że chęć wyprowadzenia się od rodziców nie powinna dziwić aż tak bardzo... to chodzi o mieszkanie na końcu świata. O to, jak daleko jestem od moich znajomych.
A ja potrzebuję być blisko nich.

Mam pewną przykrą umiejętność, którą może powinnam nazwać dolegliwością: bardzo szybko potrafię się pogrążyć w najczarniejszej rozpaczy.
Natychmiast, z chwili na chwilę, powiedzieć sobie, że wszystko jest do dupy i nie mam żadnych perspektyw, i z prędkością karabinu maszynowego strzelać sama w siebie argumentami na poparcie tej tezy. Dobijam się wtedy mistrzowsko.

W ostatnim czasie coraz rzadziej sobie na to pozwalam i zaczynam dopracowywać metodę równie szybkiego wychodzenia z tych stanów (kiedy już wyrysuje się z tego konkretny mechanizm, chętnie się tu nim podzielę), ale kiedy odszedł ode mnie mąż, to się po prostu ciągle działo. Nie wiem, czy powinnam napisać, że codziennie, czy że co parę godzin. Być może łapało raz w tygodniu... i trzymało przez sześć dni.
Nagle widziałam wszystko w wersji idealnie czarno-białej. Na białej kartce wyrysowane mocną kreską moje biurko w pracy i ekran monitora. Codzienne osiem godzin zajmowania się tym, czego nie lubię i półtora godziny w samochodzie. Potem godzina przy trzech palnikach kuchenki turystycznej, które są moim piecem. Samotny obiad. Samotny wieczór. Samotna noc. I to samo za 20 lat. I w tym samym miejscu. I tylko bez tego samochodu, bo już by się rozpieprzył, a skąd kasa na nowy.
Czy tam coś w tym stylu.
Po prostu: wszystko źle, a ja na nic nie mam wpływu, nic się nigdy nie zmieni, lepsze tabletki czy sznur.

I wcale nie o tym chcę dziś pisać.

Moi znajomi są moim cennym zasobem. Skarbem, którego wartość przewyższa wiele innych.

Za podświadomość nie ręczę, ale na poziomie świadomym, staram się nie dobierać sobie bliskich pod kątem przydatności.
A jednak, moi znajomi są bardzo przydatni.

Na przykład dlatego, że mi pomagają wyjść z tych czarnych dziur.
Kiedy wpadałam w nie tak często, Dominika miała metodę ochrzaniania mnie. Punktowała moje lenistwo, tchórzostwo, nieogar i szeroko rozumianą miękkofajowatość. Doprowadzała mnie do łez - ale ze złości; złości na samą siebie, oczywiście. Sprawiała, że umierałam ze wstydu i być może nie znajdowałam natychmiast dla siebie rozwiązania, ale przynajmniej czułam się żałosna z tym marudzeniem, więc, owszem, to sprawiało, że marudziłam mniej.
Nie jest to rozwiązanie, które miałoby szansę sprawdzić się u mnie i przynieść długofalowy efekt. Jakiś jednak przynosiło, naprawdę. A przede wszystkim, Dominice nie można było odmówić szczerych i dobrych intencji. I tego, że nie zatrzymywała się na samym poklepywaniu po główce. Właściwie, nigdy mnie nie poklepywała... byliście kiedyś przytuleni przez Dominikę? Ona ma po prostu takie podejście do drugiego człowieka. Zmiażdży kości, zasunie ostrym tekstem. Sprowadza na ziemię, najzwyczajniej. Skutecznie.
A na przykład taki A. robił co innego. Zadawał mi bardzo konkretne pytania, na które wymagał konkretnych odpowiedzi. Mogłam się irytować, ale nie chcąc go olać, musiałam się skupić - już samo to było dobre, uspokajało. A najważniejsze były wnioski, które płynęły z tych rozmów: nie, nie jestem w aż tak czarnej dupie. Przesadzam. Pora wziąć się do roboty.

Moi znajomi są przydatni, ale zdaje się, że najważniejsze jest dla mnie to, że moi znajomi mnie bardzo inspirują.
Tak to już jest, że znam naprawdę ciekawe i kreatywne osoby. Barwne ptaki, artystów. Kabareciarzy, aktorów, aktorki. Piszących, fotografujących. Malarki i graficzki. Projektantów. Muzyków.
Podziwiam ich, zazdroszczę, uwielbiam móc podglądać na facebooku, móc po prostu z nimi rozmawiać i czuć, jak otwierają mój umysł niebanalnymi spostrzeżeniami, własną otwartością.
Niestety, nie jestem najlepsza w pielęgnowaniu tych przyjaźni, większości z nich nie można by, mimo najszczerszych chęci, w ogóle przyjaźniami nazywać. Cieszę się jednak, że mogę czerpać inspiracje od takich ludzi.
Bo to właśnie dla mnie robią. Inspirują do zmian.
Jeszcze ciągle brakuje mi odwagi do wprowadzenia w moim życiu tych zmian, wiecie, naprawdę wielkich; odwagi do podjęcia naprawdę poważnych decyzji. Jasne, że poinformowanie szefów, iż bardzo liczę na to, że do końca roku się mnie pozbędą, to już jest niezły level. Mam jednak stale do siebie odrobinę żalu o to, jak wiele marzeń wrzucam w kategorię mrzonek, pozwalam im na kurzenie się i... tak - z prędkością karabinu maszynowego strzelam sama w siebie argumentami na poparcie  tezy, że pewne rzeczy są nie dla mnie, że innym może się udać, mnie nie.
Są jednak ci wszyscy ludzie, którzy w znacznym stopniu żyją takim życiem, jakie chciałabym, by stało się i moim udziałem.
No i także tu niezawodny jest A. i jego technika spokojnych, drążących pytań. Oraz jego, wprost obezwładniająca, wiara we mnie. Ma, co prawda, równie obezwładniające sposoby jej wyrażania i czasem sporo mi zajmuje uświadomienie sobie, że właśnie okazał mi wsparcie - ale to robi.

I nie tylko on.

Mam, tak na oko, jakieś sześćdziesiąt cztery miliony znajomych. I ani jednego pomysłu, co zrobić, żeby nie mieli wątpliwości, że są dla mnie ważni.

Pozostaje mi mieć nadzieję, że to czują, że będą blisko, że dzięki nim nadal w mojej głowie będzie się pojawiać ten głosik, wcale zresztą już nie tak cichutki, który mówi - może i mnie się uda.

Zdjęcie z moich urodzin, lipiec 2014, w ogrodzie moich rodziców.

poniedziałek, 20 października 2014

14

Uczę się odpuszczać. Nie brać zbyt wiele na głowę i ramiona, nie obiecywać, nie planować każdego wieczora w tygodniu. Po to chociażby, żeby zostawić miejsce na spontaniczność, na prezenty od losu, na afirmowane sytuacje (o afirmacjach jeszcze tu kiedyś napiszę).
W efekcie właściwie i tak prawie każdy wieczór tygodnia mam zajęty, ale frustracja mniejsza.
Polecam.

Dziś tyle. Efekt tego mojego odpuszczania jest taki, że zaraz walnę głową w stół, a muszę się wyspać, żeby móc jutro popracować nad czymś, do czego się zobowiązałam.

Mogłam to zrobić, odmawiając wcześniej komuś innemu; zostawiając miejsce.
Mam coś na głowie, ale już z poczuciem, że dokonałam wyboru.
Nie: muszę.
Chcę.

środa, 15 października 2014

13

To dość oczywista rzecz, a jednak często mi umyka. I mam wrażenie, że nie tylko mnie - dlatego chcę dziś o tym napisać.

Nie jestem pewna słuszności mojej decyzji, a wręcz bardzo obawiam się jej konsekwencji. Zastanawiam się, czy dobrze robię i gdzieś z tyłu głowy zaczyna błąkać się refleksja, że może jednak lepiej sprawy pozostawić swojemu biegowi, bo przecież jakoś się w końcu ułożą.

I wtedy to. Takie proste.
Jedna myśl.

Czy bardziej żałuję błędnych decyzji, czy sytuacji, w których pozwalałam decydować innym?

I nie potraktowałam tego pytania krótkim łee, to jasne. Wydaje mi się, że to tak nie działa. To nie zastrzyk. To element pracy nad sobą, wymagający skupienia się, przypomnienia sobie i wyobrażenia paru - co najmniej paru - sytuacji z przeszłości. To nie zastrzyk, to terapia.
A więc woda spływa po moich plecach (bo przecież najlepiej się myśli pod prysznicem), a ja wracam w głowie do podobnych momentów podejmowania decyzji.
I już wiem, i jestem pewna. 
Jeśli mi źle, jeśli coś nie działa - trzeba spróbować to naprawić. Lub przynajmniej zmienić.

I choć mogę nie być stuprocentowo zadowolona z przebiegu dzisiejszej rozmowy, bardzo mi dodaje skrzydeł sam fakt jej odbycia.

Nie mam pewności, nie mam nawet cienia domysłów, jak będzie. Wiem tylko na pewno, że musi być inaczej, i że nie mogę pozwolić, by zmiana sama się zadziała. Chcę i muszę być jej katalizatorem.

Poprosiłam dziś przełożonego, żeby mnie zwolnił, i żeby zrobił to już teraz. Z początkiem roku chcę móc zacząć nowe.

Muszę móc zacząć nowe.
Zaczynam.

Czasem spóźniam się do pracy na przykład dlatego, że zatrzymałam się, żeby zrobić zdjęcie.

niedziela, 12 października 2014

12 - o przejrzystych komunikatach

Żyjemy w Wieży Babel. Co rusz przekonuję się, że nasz świat jest niczym więcej, jak tylko pieprzoną Wieżą Babel.
Zastanawiam się, czy za dwa, trzy pokolenia wszyscy nie będziemy stuprocentowo biseksualni, bo tak wątpliwie zasadna kategoria, jak płeć, straci na znaczeniu w poszukiwaniu po prostu kogokolwiek, kto nas zrozumie. Co oznacza jednak konieczność wyzbycia się egocentryzmu i chęć nauki cudzego języka. A na razie zdaje się, że uparliśmy się każdy na swój dialekt i zakładamy, że to druga osoba powinna chcieć się go nauczyć.
Mówimy do siebie więcej, niż kiedykolwiek wcześniej i niezliczone są drogi komunikowania się. Tylko o porozumienie coraz trudniej.

Kiedy przygotowuję w kuchni śniadanie, Łu informuje mnie w pewnym momencie: Idę do łazienki. Gdybyś mówiła do mnie, nie będę słyszeć.
Jezu. Jakie to proste. I czy wymaga jakiegoś szczególnego nakierowania na przeczuwanie potrzeb drugiego człowieka? Idę do łazienki, a ty tego nie zobaczysz, więc możesz do mnie gadać o czymś ważnym. Poczekaj, zaraz wracam.
Karakorum relacji międzyludzkich - wzajemne zrozumienie.

- W tym miesiącu wydaliśmy już na fajki sto złotych.
No i?.. Czy to naprawdę koniec wypowiedzi? A jakieś wnioski?..
Chcesz rzucić palenie? Chcesz zaproponować rzucenie palenia? Chcesz oszczędzać na czymś innym? Po prostu - co ma z tą informacją zrobić osoba, do której kierujesz te słowa? I dlaczego aż tak cię dziwi, że odbiera to jako atak? Przecież może odebrać tak, jak chce.
Chcesz powiedzieć, że to za dużo, prawda? Ok, więc z czyjej winy? Z niczyjej?
Może spróbujmy jeszcze raz. Powtórz to zdanie, tylko tym razem dokończ, proszę.

- Moja znajoma zapyta cię o pracę w twoim mieście.
- U nas nie ma pracy.
Serio!? Chcesz powiedzieć, że całe miasto zamieszkują bezrobotni? Chodziło ci o to, że masz problem ze znalezieniem fajnej pracy, tak? Słuchaj, być może dostają ją lepsi od ciebie. Być może po prostu nie chce ci się pomagać niczyjej znajomej i, mój Boże, takie twoje święte prawo, tylko proszę, nie wciskaj nikomu kitu, że żadnej pracy w ogóle nie ma!

- Dobrze mi z tobą, mam nadzieję, że nie odejdziesz, jednocześnie myślę o związaniu się z kimś na stałe.
Że, kurwa, co!? I czy laska, która po takim tekście ani faceta nie morduje, ani nie odsyła do psychiatryka:
a - wie, że on miał coś innego na myśli?
b - ma nadzieję, że on miał coś innego na myśli?
c - ma nadzieję, że jeśli będzie jeszcze trochę cierpliwa, w końcu się dogadają?
d - ma po prostu ponadprzeciętnie rozwinięte potrzeby autodestrukcyjne!?
(No dobra, może być też zakochana, właściwie to właśnie rozumiem pod pojęciem "autodestrukcji".)

- Jeśli chcesz, możemy iść do kina.
Nosz do jasnej ciasnej, co to miało być!? Przecież wiadomo, że pójdzie z tobą do kina tylko, jeśli ona tego chce! Co to był za tekst!? Pytanie? Propozycja? Jakąś łachę jej robisz!?

Ja nie twierdzę, że mamy do siebie walić wprost. Chłopie, naprawdę nie musisz jej mówić Chętnie bym cię przeleciał, bo ona niekoniecznie ma potrzebę o tym wiedzieć.
Może jednak zdrowo by było odrobinę się odsłonić, taaak, narażając na cios - ojej - ale czy nam się w ogóle chce bawić w te podchody? Nie szkoda na to życia?

Gadałyśmy o tym z Łu do pierwszej w nocy i co parę zdań powtarzałyśmy sobie: więc jednak ty to rozumiesz, więc nie jestem nienormalna. Nie, nie jest nienormalną chęć zrozumienia drugiej osoby, ale nie wystarczy, że będę słuchać, a nawet nie wystarczy, że będę pięćset razy dopytywać. Musimy się spotkać w połowie drogi, więc przestań przyjmować, że twoje skróty myślowe są zrozumiałe dla wszystkich, twoje skojarzenia przeciętne, a sugestie czytelne. W ogóle przestań cokolwiek sugerować, tylko po prostu mów. 

Mów!

Właściwie, nawet jeśli ta babka nie chciała wiedzieć, że chcesz ją przelecieć, może wcale nie dostaniesz od razu w twarz, życie aż tak bardzo znowu nie przypomina amerykańskich filmów. Jest wysoce prawdopodobne, że nic ci nie zrobi, a może ona wręcz woli bezpośredniość od tego twojego ściemniania. Bo kiedy tak ściemniasz, może odnieść wrażenie, że chcesz wziąć z nią ślub i mieć stadko smarkaczy.
A przecież niewykluczone, że ona też po prostu lubi seks.

Jakiś czas temu wspominałam z kumplem z podstawówki wyjazd do planetarium. Mieliśmy, nie wiem, może po 13 lat.
- Pokazywano, ile byłoby gwiazd na niebie, gdyby w mieście pogasły wszystkie światła. Pamiętasz?
- Niewiele pamiętam. Siedziałem za tobą i właściwie cały czas wąchałem twoje włosy.

Czemu mi tego nigdy nie powiedziałeś?
Miałam trądzik, niedowagę, wielkie okulary.
Dałabym się pokroić, żeby wtedy usłyszeć, że ktoś wąchał moje włosy.

A zdjęcia są niezwiązane. Było wczoraj pięknie, moja siostra ma fajnego kota, a moja mama - fajny ogródek.






piątek, 10 października 2014

11

Właśnie skasowałam cały post o tym, że postanowienia o niepłakaniu już przez faceta wzięły dziś w łeb. O tym, że nawet, jeśli zaboli, to przecież warto się zaangażować...

Bla bla bla.

Jadę do siostry. Pić.

I jeszcze wrzucę obrazek, który niektórzy już znają z mojego profilu.
Mam tam jeden źle wstawiony przecinek, ale jestem bardzo dumna z Cheta, więc niech będzie i tu.

Poza tym... może ktoś z czytających ma zbędny bilet..?