środa, 29 października 2014

16 - o afirmacjach (część pierwsza)

Wiecie, o co chodzi z afirmacjami?
Jeśli nie, w internecie można znaleźć sporo stron, poświęconych temu tematowi. W skrócie: afirmacje to krótkie teksty, które mają nam pomóc w przeprogramowaniu podświadomości.
Brr... zapachniało czarną magią albo, tfu, psychoterapią (która zresztą dla wielu jest czarnej magii synonimem)? Bez obaw, nie w tym kierunku pójdzie mój dzisiejszy post. Za mało się znam, żeby spróbować stworzyć instruktaż; nie sądzę, żebym mogła cokolwiek nowego wnieść w tę kwestię. I naprawdę - jeśli ktoś zechce dowiedzieć się czegoś więcej, wyszukiwarka pomoże.
Ja tylko chcę się podzielić własnymi doświadczeniami, związanymi ze sztuką afirmacji.

Jestem gadułą, a na komputerze piszę szybko. Jaki to ma związek? Ano taki, że bez problemu mogę machnąć długaśny tekst, który znuży najbardziej wytrwałego czytelnika.
Żeby więc od razu nikogo nie zniechęcić (albo raczej: żeby nie zniechęcić od razu wszystkich), tym razem to, co mam do opowiedzenia, podzieliłam na dwie części.
Dzisiaj pierwsza.

O metodzie afirmacji po raz pierwszy usłyszałam od Byłego Męża. A skoro polecała mi ją osoba, której ufałam stuprocentowo, i którą w jakimś stopniu wręcz podziwiałam, postanowiłam spróbować.
Zgodnie z jego wskazówkami, założyłam zeszyt, w którym codziennie notowałam pozytywne opinie na temat mojej osoby, wyrażane w określonej formie: kilka razy (nie pamiętam już - po 5? 7? 10?) w pierwszej osobie (Ja, Agnieszka... - np. zasługuję na wysokie zarobki), drugiej (Ty, Agnieszko, zasługujesz...) i w trzeciej (Agnieszka zasługuje...). Informowałam w ten sposób swoją podświadomość, że nie tylko ja nie mam wątpliwości, że zasługuję na nieco więcej od pensji minimalnej, ale i każda inna osoba myśli tak samo, a więc nikt nie będzie mi przeszkadzał w otrzymaniu podwyżki. Na marginesie notowałam wszystkie wątpliwości, które przy okazji tych zapisków generowała moja głowa, z czasem wątpliwości pojawiało się coraz mniej, a kiedy już pisanie tego nie wywoływało żadnych negatywnych skojarzeń - mogłam zakończyć zadanie, afirmacja była przyswojona.
Większych efektów w praktyce jednak jakoś nie dostrzegłam, a trenowanie cierpliwości było dopiero przede mną, więc ostatecznie całą tę ideę zarzuciłam... co nie oznacza, że straciłam wiarę w to, że ważniejsze jest powtarzać samej sobie myśli pozytywne, niż wiecznie zakładać najczarniejsze scenariusze.
Po raz kolejny z afirmacjami spotkałam się na Babińcu - spotkaniach (jak łatwo się domyślić, w gronie kobiecym) organizowanych przez Izę. Co jakiś czas przypominała ona o programowaniu wody - eksperymencie dr Masaru Emoto, japońskiego pisarza i badacza. Na czym dokładnie eksperyment polegał, znowu polecam dowiedzieć się z bardziej rzetelnych źródeł. Zdradzę tylko, iż dowodził on, że emocjami możemy wpływać na strukturę wody i kryształów. A skoro człowiek w ponad połowie składa się z wody...
Koniec końców, uświadomiłam sobie, że regularna i zgodna z kogokolwiek wskazówkami, praca z wykorzystaniem afirmacji, to nie moja bajka. Nuży mnie tylko i irytuje, bo oczekuję natychmiastowych skutków. I to jakichś hiper-widocznych.
Postanowiłam więc robić to po swojemu, a przede wszystkim, po prostu o tej sztuce nie zapomnieć i korzystać z afirmacji, jak tylko będzie taka potrzeba. W określonych sytuacjach, mocno i nachalnie włączać u siebie przewidywanie wyłącznie pomyślnego przebiegu zdarzeń, zaś przede wszystkim - praktykować coś, co nazywam zaklinaniem rzeczywistości.
To dopiero zajeżdża czarami, co?
Nie jest nimi jednak.

Chodzi o to, żeby się otworzyć. Otworzyć swój umysł (i ciało!) na możliwości, jakie może przynieść mi życie. Powiem więcej - na możliwości, jakie to życie chce mi przynieść! A ja muszę tylko je dostrzec.
Żeby to jednak było możliwe, nie mogę być na to zablokowana. Nie mogę mieć nastawienia "wszyscy, tylko nie ja", no i - nie daj Boże - "mnie się to nie może udać", "mnie takie rzeczy nie spotykają".
Spotykają.
Bo się otworzyłam.

Bardzo mocno was do tego zachęcam i wydaje mi się, że najlepiej to zrobię, ilustrując własnymi przykładami.

Zacznę od mojej ulubionej historii, która zresztą miała akurat przebieg niemal magiczny.

Bodaj czwarty rok, egzamin z andragogiki.
Sama nie wiem, dlaczego olałam te wykłady, dość powiedzieć, że krótko przed terminem zorientowałam się, że nie tylko nic nie umiem, ale nawet nie dysponuję materiałami. I także już nie pamiętam, dlaczego o te materiały nie poprosiłam nikogo z roku, może jakaś dziwna duma przeze mnie przemawiała. Dziwna, bo nie broniąca mi zwrócić się po pomoc do kuzynki, która ten sam przedmiot z tym samym wykładowcą miała... na innym kierunku i nawet w innym mieście.
Notatek była góra. Bez szans na przyswojenie wszystkiego.
Wybrałam kilka krótkich zagadnień i starałam się je wykuć na blachę.
Przed egzaminem, w korytarzu, znacie pewnie ten klimat - czułam, jak rośnie we mnie panika, kiedy czekający razem ze mną powtarzali sobie jakieś tematy, o których w moich notatkach nawet nie było słowa.
- Ok, ja chcę pedagogikę dorosłych w krajach Dalekiego Wschodu - powiedziałam w końcu.
- Ale myśmy tego nie robili.
- Ale ja to mam w notatkach.
- Ale u nas tego nie było.
- ALE JA TO MAM W NOTATKACH, JA TO UMIEM I JA CHCĘ, ŻEBY MNIE O TO ZAPYTAŁ.
Wzruszenie ramion, porozumiewawcze spojrzenia i ciche komentarze z gatunku "sraty traty, a ja bym chciała polecieć na Islandię".
Egzamin odbywał się w gabinecie doktora K., wchodziło się po 3 osoby, padało po jednym pytaniu dla każdego i mieliśmy parę minut na przygotowanie się.
Ja wchodziłam między innymi z Kaśką.
I trzeba było widzieć jej minę, kiedy doktor K. powiedział do mnie: - A ty mi opowiesz o pedagogice dorosłych w Japonii.
(Zająknęłam się przy Kiusiu, Honsiu i Sikoku, dostałam czwórkę. No i ostatni urlop spędziłam na Islandii, ale o tym innym razem.)

To najbardziej, że tak to ujmę, radykalny przykład, ale na co dzień bardzo rzadko mi się zdarza próbować w sposób aż tak dosłowny wpływać na przyszłość.
Tak, jak napisałam: chodzi o otwieranie się.

I jak to teraz u mnie dokładnie działa, napiszę w drugiej części.

1 komentarz:

  1. Ja stosuje podobne techniki od dwóch lat, chociaż nawet nie wiedziałam, że to się tak fachowo nazywa, ale to naprawdę działa. U mnie sprawdza się mówienie sobie, że coś się stanie, ale też mówienie tego na głos, rozgłaszanie ludziom, że tego i tego chcę. Jak sama uwierzyłam, że czegoś chcę, to inni mi wierzą i zazwyczaj znajduje się ktoś kto może w wykonaniu tego zadania pomóc. U mnie tak było z wyjazdem do Stanów, a najbardziej pomogła mi osoba, która była na początku temu w ogóle przeciwna. Zgadzam się i myślę, że jesteś na dobrej drodze do osiągnięcia tego, co masz w planach.

    OdpowiedzUsuń