Wierzę głęboko w to, że najważniejsza w podejmowanych przez nas decyzjach i działaniach, jest zawsze intencja, która temu towarzyszy. Wierzę, że nie może się zakończyć niczyim sukcesem sprawa, za którą zabiorę się z nadzieją na przekręt, sprawa, którą spróbuję nieczysto rozegrać.
Często słyszę:
Intencje to ja akurat miałem dobre, a skończyło się, jak się skończyło (w domyśle: gorzej być nie mogło). Mamy też to powiedzenie o dobrych intencjach, do piekła wiodących.
A moim zdaniem, rzecz w tym, że bardzo trudno jest rozpoznać prawdziwe intencje, jakie przyświecały nam w danym momencie.
Tak, wiem, intencja z definicji ma być świadoma. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że poza tym, co sobie nazwaliśmy, uporządkowaliśmy, sami nazwaliśmy źródłem planu naszego działania - jest jeszcze
rzeczywista intencja. Podświadoma.
Prawdopodobnie słowo "podświadomość" na wiele osób działa cokolwiek odstręczająco, a ja nie pierwszy raz go używam i pewnie nie ostatni.
Przyznam, że robię to trochę z wygody.
Sądzę, że wielu z nas ma bardzo niską świadomość samych siebie. Nie mam na myśli świadomości części ciała, świadomości posiadanych kompetencji itd. Chodzi mi o wiedzę o tym, co naprawdę czujemy, jakie mamy potrzeby, pragnienia, czym się kierujemy.
Obawiam się, że blog (a przynajmniej ten blog, przynajmniej na razie) nie jest najlepszym miejscem dla uzasadniania, dlaczego uważam, że każdemu - każdemu! - potrzebna jest terapia. Może zresztą dla kogoś będą to sesje z coachem, dla kogoś medytacja, modlitwa różańcowa, może pisanie pamiętnika. Po prostu - kontakt z samym sobą, który ja akurat wierzę, że najlepiej, gdyby był prowadzony, wspomagany, przez kogoś, kto się na tym zna. I ja akurat wierzę, że psychologowie się na tym znają. Przynajmniej niektórzy. Zdarzyło mi się zresztą trafić też na totalnych jełopów, to w końcu zawód - w pewnym sensie przynajmniej - jak każdy inny.
W każdym razie, uciekam w określenie "podświadomość", ponieważ naprawdę myślę, że nie mamy zbyt często - a przynajmniej niewielu spośród nas ma - autentyczny bliski kontakt z nami samymi. I najłatwiej jest mi powiedzieć, że pewne rzeczy wynikają właśnie z naszej podświadomości. Choć jest to gigantycznym skrótem myślowym.
(I cały powyższy akapit był
#namarginesie.)
Mam wrażenie, że z powodu niskiej samoświadomości i niechęci wobec zmiany takiego stanu rzeczy, zwyczajnie nie wiemy, co tak naprawdę przyświecało nam w momencie podejmowania decyzji.
Co gorsza, wydaje nam się, że wiemy, a to niemal przekreśla szanse na dokopanie się podłoża, odkrycie, dlaczego postąpiliśmy tak, a nie inaczej.
Czy to ważne?
Tak. Nawet bardzo.
Dlaczego?
Ponieważ spalamy się, podejmując działania, które kończą się niepowodzeniem. Wykańczamy się, marnujemy zasoby naszych sił, cierpimy, ranimy sami siebie i naszych bliskich, popełniamy wiele błędów, nasze życie wydaje nam się pozbawione śladowych choćby ilości jakichkolwiek sukcesów. A ja wierzę, że źródłem tego jest właśnie brak świadomości intencji, które nam faktycznie przyświecają.
Definicja intencji jest bardzo prosta:
motyw lub cel działania (PWN).
W tych rozważaniach, które pozwalam sobie tu snuć, to rozróżnienie nie jest konieczne.
Dlaczego i
po co coś robimy - ważne, żeby jedno i drugie wiedzieć na pewno, wiedzieć naprawdę.
Zdaję sobie sprawę z tego, że może nie być do końca jasne, o co mi właściwie chodzi. Pisanina, paplanina, a przydałyby się przykłady, prawda?
Pani K. po porodzie miała możliwie jak najszybciej wrócić do pracy. Ostatecznie jednak została w domu, zajęła się wychowaniem dzieci. Jak twierdzi - powodem był brak chęci pomocy ze strony rodziny. K.po prostu nie miała wyjścia, musiała zostać w domu. I dość regularnie przypominała swoim dzieciom o skali swojego poświęcenia.
Efekt?
Bynajmniej nie wdzięczność. Dzieci nie potrafią poczuć wdzięczności do marudzącej i niezadowolonej mamy. A ona, odczuwając jej brak, czuje się tym bardziej nieszczęśliwa.
Skąd ten dysonans i błędne koło?
Być może prawdziwym powodem, dla którego K. została w domu była... chęć zostania w domu. Jej mąż świetnie zarabiał, ona w pracy miała nadmiar obowiązków przy marnych zarobkach. Wolała móc rano zaplatać córce warkocze, a wieczorami usypiać ją czytaniem bajek. Opowiadać o kwiatkach i chmurkach na codziennych spacerach, gotować dla dzieci świeże obiady. Chciała patrzeć, jak dorastają i nie musieć nigdy żałować, że przegapiła ich dzieciństwo.
Czy to coś złego? Miała przecież prawo do takiego wyboru.
Owszem - ale sąsiadki wracały po porodach do pracy. Jej matka również pracowała. Bała się niezrozumienia, wolała tłumaczyć swoją decyzję brakiem wyjścia.
J. nie chwali swojej córki M. za piątki i szóstki, gani natomiast za czwórki. Nie chce, żeby osiadła na laurach, chce ją motywować do dalszej pracy. Piękny cel, prawda?
M. w dorosłym życiu jest perfekcjonistką, dodajmy, wiecznie z siebie niezadowoloną perfekcjonistką. Co poszło nie tak?
Być może faktycznym celem J. było uchronienie córki przed swoim losem. Bo córka bardzo J. przypomina jego samego. Również miał doskonałe stopnie w szkole, a jednak potem nie podjął najlepszych decyzji, nie skończył studiów, teraz ciągle wini siebie o brak dobrej pracy, lepszych dochodów. Chciałby, żeby jego córka nie powtórzyła tej historii. I... to przecież brzmi całkiem dobrze, jest zrozumiałe. Szkopuł w tym, że nikt nie powiedział, że jej grozi ten sam los. Tylko dlatego, że jest podobna do taty?
Być może lepiej by było, gdyby J. uświadomił sobie ogrom pretensji, jakie ma wobec samego siebie i wreszcie wybaczył sobie błędne decyzje.
A. chodzi do pracy, a jej mąż pracuje w domu. A. ma o to ciągłe pretensje, ponieważ jego zarobki są coraz niższe, ona czuje się "głową" tego związku, przypartą do muru, nie mającą innego wyjścia... i tu dochodzimy do sedna sprawy. Owszem, mąż A. nie robi nic, by zarabiać regularnie, i by zarabiać dobrze. Ale prawdziwym powodem żalu A. jest wściekłe zazdroszczenie mu jego pracy, możliwości wysypiania się rano. Zazdrości mu posiadania partnera (jej samej), który mu daje pewność, że lodówka będzie pełna, a rachunki zapłacone na czas. Chętnie by się zamieniła, uważa jednak swojego męża za niedojrzałego i boi się zaryzykować rzuceniem stałej pracy.
W ostatecznym rozrachunku, trudno jej odmówić prawa do pretensji. Nie ma poczucia stabilizacji, nie ma w swoim mężu oparcia.
Ma też jednak ogromne pretensje do samej siebie i wydaje się, że to jest faktyczny powód kłótni i łez. Najpierw być może A. musiałaby sama sobie odpowiedzieć, jaki charakter związku i sposób zarabiania pieniędzy odpowiadałyby jej samej najbardziej.
Tyle, że to może dla A. oznaczać uświadomienie sobie, że wcale nie chciała tego małżeństwa. I że przed nią wytężone praca i nauka, które umożliwią jej zmianę pracy.
No to, mój Boże, nie dziwota, że A. woli nagadać mężowi...
... niż sobie.
Czy rozumiecie, przynajmniej w przybliżeniu, co mam na myśli?
Nie mówię, że to proste, nie mogę też niestety powiedzieć, że ja zawsze wszystkie decyzje podejmuję świadomie, przenikam dogłębnie swój umysł i duszę, żeby móc z całą pewnością stwierdzić, że znam prawdziwe intencje, które mi przyświecają. Oj, chciałabym, żeby tak było - i myślę, że o tę chęć właśnie chodzi.
Naprawdę wiem, że znacznie łatwiej jest skupiać się tylko na tym, co widoczne na pierwszy rzut oka. Na tym, co pewne, znajome. Nie szukać zbyt głęboko, bo to rodzi lęk przed tym, co w sobie znajdziemy.
Łatwiej obwiniać innych, mieć pretensje o wieczne niedocenianie, móc powtarzać to sakramentalne
chciałam/chciałem dobrze. No, cóż - widać tak naprawdę jednak... nie. Nie: dobrze. Być może chciałeś się zemścić. Być może bałaś się wyśmiania. Być może chciałam przerzucić na kogoś innego odpowiedzialność za moje błędy.
I tak dalej.
Wierzę w sens nieustannej pracy nad sobą.
Przykrywasz ją ciągle w nocy kołdrą, a ona non stop się odkrywa. Złościsz się o to, bo przecież może się przeziębić.
Ano... może... ale jest dorosła, nie sądzisz? I że, w związku z tym, sama wie lepiej, czy jej zimno?
Mówisz, że się o nią boisz. A może boisz się konieczności zaopiekowania się nią rzeczywiście, kiedy będzie chora?
Tak tylko strzelam. Nie znam się.