sobota, 29 listopada 2014

27

W ramach odskoczni od przemądrzalstwa, opowiem trochę o tym, jaka jestem naprawdę.
Krótko, bo to - w moim odczuciu - nie wymaga dłuższego omówienia.
Tylko parę przykładów. Wystarczających, żeby było jasne, że oprócz skutecznych afirmacji, zabiegania o samorozwój, poszukiwań wymarzonej pracy, oprócz świadomego podejścia do relacji... jest też normalnie. A przynajmniej ja chcę wierzyć, że to, co napiszę poniżej, jest normalne.

Przykład 1.
Otwieram w pracy paczkę. Najpierw nożem zacinam się w palec wskazujący. Potem zacinam się w palec środkowy - kartonem. Potem znowu kartonem. W nos.

Przykład 2.
Idę na szybkie zakupy. No, dobra; jadę na te "szybkie" zakupy na drugi koniec miasta, bo robię je przy okazji wymieniania kupionych poprzedniego dnia złych wkładów do pochłaniacza wilgoci. Parkuję, wchodzę do sklepu - zakupy szybkie, więc po co mi torba. Wychodzę z tymi wkładami, cytrynami, pomidorami i nie pamiętam, czym jeszcze, w każdym razie, ręce mam pełniuteńkie... i krążę po parkingu. Nie wiem, gdzie stoi mój samochód. Śmieję się sama z siebie, ale w trzeciej minucie stwierdzam, że tu już nie ma z czego się śmiać, jest cholernie zimno, a ja mam dziś przecienką spódniczkę. Krążę, tacham, szukam. Wreszcie - jest. Cały czas łaziłam przy nim. Jest po prostu tak brudny, że go nie poznałam.

Przykład 3.
Podgrzewam w piekarniku zapiekankę. Wyjmuję, żeby sprawdzić, czy już jest ciepła. Wydłubuję trochę ze środka - zimne. No, skoro zimne, to łapię naczynie za uszy...
... mam pęcherz na palcu.

Zacięłam się też nad kostką, bo przecież maszynka jest jeszcze zupełnie dobra, ten nawilżający pasek to i tak bardziej dla ozdoby. Próbowałam też raz włożyć do oka drugą soczewkę.

Normalnie.
Prawda, że normalnie?

To co, dajecie swoje?

Nie zawsze we wszystkim mam doskonały porządek.

środa, 26 listopada 2014

26 - o różnicy

Olśniło mnie.
Rozmawiałam z przyjaciółką, którą ktoś rzucił i z przyjacielem, którego ktoś rzucił.

I mnie, kurde, olśniło.
(Uwaga, to będzie proste.)

Porzucona kobieta myśli: co ze mną nie tak.
Co powinnam zmienić, co mogłam zrobić, co zawaliłam, czemu on mnie nie chce, w którym momencie coś spieprzyłam.

A porzucony facet myśli: co z nią nie tak.
Czemu ona ode mnie odeszła, skoro byłem taki zajebisty, dostała ode mnie kiedyś kwiaty, parę razy posprzątałem, zawsze miałem orgazm.

Kobieta kombinuje, czemu jej się wydawało, że wszystko idzie dobrze, a tak naprawdę nie szło. Natomiast facet kombinuje, czemu panna odeszła, skoro było dobrze, skoro, kurna, przecież było jej ze mną tak dobrze.

(Jeszcze nie wiem, co zrobię z tym odkryciem. Pewnie za jakiś czas zacznę wam doradzać.
No i sobie.)

poniedziałek, 24 listopada 2014

25

oddychamy
oddychamy
wdech
budzik dzwoni o czwartej nie włączam drzemki podciągam łokcie do kolan zsuwam się w stronę ściany włączam światło
wydech
wdech
zakładam okulary ubieram się zaczynam pakować do pudła z piernikami wkładam wagę nie mieści się część pierników do osobnego pojemnika zamykam pudło wpycham na dno plecaka na nim dwa swetry legginsy zwijam w rulon i wpycham po bokach obok piżama podkoszulek woreczek z brudną bielizną
wydech
wdech
nie mam apetytu przygotowuję kanapki do pracy z żółtym serem i pomidorem podkradam jabłko zastanawiam się nad marchewką nie chce mi się obierać wkładam soczewki wzrok rozmazany wyjmuję wkładam jeszcze raz myję zęby maluję brwi powieki rzęsy policzki podkreślam lekko różem nie chce mi się czesać to i tak nie ma sensu znów po wyjściu z autobusu będę miała na głowie szopę myję zęby
wydech
wdech

wtulam się

patrzę

szepczę

wydech
wdech
buty płaszcz szal rękawiczki plecak torba bilet który może tańszy a jeśli będzie kontrola weź droższy o tej porze nikt nie jeździ weź droższy dziękuję dziękuję pa pa czemu w czoło pa winda drzwi drugie drzwi chodnik żółte światło lamp nie tylko mój krok tramwaj książka obwarzanek autobus
wydech
wdech
zasypiam
radio
autostrada
czy zatrzyma się nam pan na stacji
dojeżdżamy
wydech
wdech
płaszcz szal rękawiczki plecak torba poczekalnia sklep bułka jogurt bus bilet cały
wydech
wdech
zasypiam nie śpię radio silnik kierowca kaszle czy ktoś tu jeszcze jedzie tak ja
wydech
wdech
zimny samochód kilka rond i dwa skrzyżowania parking klucze biuro komputer

jak się masz

tęsknię

czwartek, 20 listopada 2014

24

Obdarzanie samej siebie miłością, wydaje mi się czasem nie tyle po prostu umiejętnością, którą każdy jest w stanie przyswoić, ile niezwykle cennym darem. Jakim mnie akurat nie obdarzono.
Na szczęście, tylko czasem widzę to właśnie w taki sposób. Zwykle mocno staram się jednak nauczyć żywić wobec samej siebie maksymalnie ciepłe uczucia.
Niewykluczone, że uchodzę za zakochaną w sobie, kiedy po drobnym sukcesie powtarzam głośno ja to jednak jestem przezajebista. I niewykluczone, że wychodząc z założenia, że nikt inny by mi tego nie powiedział, odbieram komuś szansę zaskoczenia mnie komplementem... ale robię to głównie po to, żeby właśnie od samej siebie to usłyszeć. Żeby samej sobie mówić coś miłego.

Od pewnego czasu, staram się po przebudzeniu pomyśleć: Odpuść. Dziś sobie odpuść, Agni. Robisz, co możesz. Jesteś dobra - właśnie taka. Jesteś wystarczająca. Kompletna. 

To strasznie przyjemne.
I to nie jest post, w którym analizujemy, dlaczego nikt mi tego nigdy nie mówił. Nie mówił - to nie mówił. Ja sobie mówię.

A wy?

Tak, to dość proste zdjęcie. Ale zarazem, czyż nie przezajebiste?

poniedziałek, 17 listopada 2014

23

Władza, władza, władza.
Jestem nad, bo mam mundur.
Jestem nad, bo mam biurko.
Jestem nad, bo mam okienko.
Jestem nad, bo mam długopis.
Jestem nad, bo mam pieczątkę.
Jestem nad, bo mam penis.
Jestem nad, bo mam nazwisko.
Jestem nad, bo cię zatrudniam.
Jestem nad, bo mogę cię zatrudnić.
Jestem nad, bo cię spłodziłem.
Jestem nad, bo tu sprzątam.
Jestem nad, bo dłużej tu mieszkam.
Jestem nad, bo moi rodzice za to płacą.
Jestem nad, bo nie kieruję się emocjami.
Jestem nad, bo więcej się modlę.
Jestem nad, bo mam ciekawą pracę.
Jestem nad, bo dłużej śpię.
Jestem nad, bo sam robię sushi.
Jestem nad, bo ja tak mówię.
Jestem nad, bo ty tak mówisz.

wtorek, 11 listopada 2014

22

Robiłam dziś zdjęcia obchodów 11 Listopada w pewnej małej miejscowości.

Wycinki. (Zwykle najsmaczniejsze, jak okruszki.)





poniedziałek, 10 listopada 2014

21 - o intencjach

Wierzę głęboko w to, że najważniejsza w podejmowanych przez nas decyzjach i działaniach, jest zawsze intencja, która temu towarzyszy. Wierzę, że nie może się zakończyć niczyim sukcesem sprawa, za którą zabiorę się z nadzieją na przekręt, sprawa, którą spróbuję nieczysto rozegrać.
Często słyszę: Intencje to ja akurat miałem dobre, a skończyło się, jak się skończyło (w domyśle: gorzej być nie mogło). Mamy też to powiedzenie o dobrych intencjach, do piekła wiodących.
A moim zdaniem, rzecz w tym, że bardzo trudno jest rozpoznać prawdziwe intencje, jakie przyświecały nam w danym momencie.

Tak, wiem, intencja z definicji ma być świadoma. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że poza tym, co sobie nazwaliśmy, uporządkowaliśmy, sami nazwaliśmy źródłem planu naszego działania - jest jeszcze rzeczywista intencja. Podświadoma.

Prawdopodobnie słowo "podświadomość" na wiele osób działa cokolwiek odstręczająco, a ja nie pierwszy raz go używam i pewnie nie ostatni.
Przyznam, że robię to trochę z wygody.
Sądzę, że wielu z nas ma bardzo niską świadomość samych siebie. Nie mam na myśli świadomości części ciała, świadomości posiadanych kompetencji itd. Chodzi mi o wiedzę o tym, co naprawdę czujemy, jakie mamy potrzeby, pragnienia, czym się kierujemy.
Obawiam się, że blog (a przynajmniej ten blog, przynajmniej na razie) nie jest najlepszym miejscem dla uzasadniania, dlaczego uważam, że każdemu - każdemu! - potrzebna jest terapia. Może zresztą dla kogoś będą to sesje z coachem, dla kogoś medytacja, modlitwa różańcowa, może pisanie pamiętnika. Po prostu - kontakt z samym sobą, który ja akurat wierzę, że najlepiej, gdyby był prowadzony, wspomagany, przez kogoś, kto się na tym zna. I ja akurat wierzę, że psychologowie się na tym znają. Przynajmniej niektórzy. Zdarzyło mi się zresztą trafić też na totalnych jełopów, to w końcu zawód - w pewnym sensie przynajmniej - jak każdy inny.
W każdym razie, uciekam w określenie "podświadomość", ponieważ naprawdę myślę, że nie mamy zbyt często - a przynajmniej niewielu spośród nas ma - autentyczny bliski kontakt z nami samymi. I najłatwiej jest mi powiedzieć, że pewne rzeczy wynikają właśnie z naszej podświadomości. Choć jest to gigantycznym skrótem myślowym.

(I cały powyższy akapit był #namarginesie.)

Mam wrażenie, że z powodu niskiej samoświadomości i niechęci wobec zmiany takiego stanu rzeczy, zwyczajnie nie wiemy, co tak naprawdę przyświecało nam w momencie podejmowania decyzji.
Co gorsza, wydaje nam się, że wiemy, a to niemal przekreśla szanse na dokopanie się podłoża, odkrycie, dlaczego postąpiliśmy tak, a nie inaczej.

Czy to ważne?

Tak. Nawet bardzo.
Dlaczego?

Ponieważ spalamy się, podejmując działania, które kończą się niepowodzeniem. Wykańczamy się, marnujemy zasoby naszych sił, cierpimy, ranimy sami siebie i naszych bliskich, popełniamy wiele błędów, nasze życie wydaje nam się pozbawione śladowych choćby ilości jakichkolwiek sukcesów. A ja wierzę, że źródłem tego jest właśnie brak świadomości intencji, które nam faktycznie przyświecają.

Definicja intencji jest bardzo prosta: motyw lub cel działania (PWN).
W tych rozważaniach, które pozwalam sobie tu snuć, to rozróżnienie nie jest konieczne. Dlaczego i po co coś robimy - ważne, żeby jedno i drugie wiedzieć na pewno, wiedzieć naprawdę.

Zdaję sobie sprawę z tego, że może nie być do końca jasne, o co mi właściwie chodzi. Pisanina, paplanina, a przydałyby się przykłady, prawda?

Pani K. po porodzie miała możliwie jak najszybciej wrócić do pracy. Ostatecznie jednak została w domu, zajęła się wychowaniem dzieci. Jak twierdzi - powodem był brak chęci pomocy ze strony rodziny. K.po prostu nie miała wyjścia, musiała zostać w domu. I dość regularnie przypominała swoim dzieciom o skali swojego poświęcenia.
Efekt?
Bynajmniej nie wdzięczność. Dzieci nie potrafią poczuć wdzięczności do marudzącej i niezadowolonej mamy. A ona, odczuwając jej brak, czuje się tym bardziej nieszczęśliwa.
Skąd ten dysonans i błędne koło?
Być może prawdziwym powodem, dla którego K. została w domu była... chęć zostania w domu. Jej mąż świetnie zarabiał, ona w pracy miała nadmiar obowiązków przy marnych zarobkach. Wolała móc rano zaplatać córce warkocze, a wieczorami usypiać ją czytaniem bajek. Opowiadać o kwiatkach i chmurkach na codziennych spacerach, gotować dla dzieci świeże obiady. Chciała patrzeć, jak dorastają i nie musieć nigdy żałować, że przegapiła ich dzieciństwo.
Czy to coś złego? Miała przecież prawo do takiego wyboru.
Owszem - ale sąsiadki wracały po porodach do pracy. Jej matka również pracowała. Bała się niezrozumienia, wolała tłumaczyć swoją decyzję brakiem wyjścia.

J. nie chwali swojej córki M. za piątki i szóstki, gani natomiast za czwórki. Nie chce, żeby osiadła na laurach, chce ją motywować do dalszej pracy. Piękny cel, prawda?
M. w dorosłym życiu jest perfekcjonistką, dodajmy, wiecznie z siebie niezadowoloną perfekcjonistką. Co poszło nie tak?
Być może faktycznym celem J. było uchronienie córki przed swoim losem. Bo córka bardzo J. przypomina jego samego. Również miał doskonałe stopnie w szkole, a jednak potem nie podjął najlepszych decyzji, nie skończył studiów, teraz ciągle wini siebie o brak dobrej pracy, lepszych dochodów. Chciałby, żeby jego córka nie powtórzyła tej historii. I... to przecież brzmi całkiem dobrze, jest zrozumiałe. Szkopuł w tym, że nikt nie powiedział, że jej grozi ten sam los. Tylko dlatego, że jest podobna do taty?
Być może lepiej by było, gdyby J. uświadomił sobie ogrom pretensji, jakie ma wobec samego siebie i wreszcie wybaczył sobie błędne decyzje.

A. chodzi do pracy, a jej mąż pracuje w domu. A. ma o to ciągłe pretensje, ponieważ jego zarobki są coraz niższe, ona czuje się "głową" tego związku, przypartą do muru, nie mającą innego wyjścia... i tu dochodzimy do sedna sprawy. Owszem, mąż A. nie robi nic, by zarabiać regularnie, i by zarabiać dobrze. Ale prawdziwym powodem żalu A. jest wściekłe zazdroszczenie mu jego pracy, możliwości wysypiania się rano. Zazdrości mu posiadania partnera (jej samej), który mu daje pewność, że lodówka będzie pełna, a rachunki zapłacone na czas. Chętnie by się zamieniła, uważa jednak swojego męża za niedojrzałego i boi się zaryzykować rzuceniem stałej pracy.
W ostatecznym rozrachunku, trudno jej odmówić prawa do pretensji. Nie ma poczucia stabilizacji, nie ma w swoim mężu oparcia.
Ma też jednak ogromne pretensje do samej siebie i wydaje się, że to jest faktyczny powód kłótni i łez. Najpierw być może A. musiałaby sama sobie odpowiedzieć, jaki charakter związku i sposób zarabiania pieniędzy odpowiadałyby jej samej najbardziej.

Tyle, że to może dla A. oznaczać uświadomienie sobie, że wcale nie chciała tego małżeństwa. I że przed nią wytężone praca i nauka, które umożliwią jej zmianę pracy.

No to, mój Boże, nie dziwota, że A. woli nagadać mężowi...
... niż sobie.

Czy rozumiecie, przynajmniej w przybliżeniu, co mam na myśli?

Nie mówię, że to proste, nie mogę też niestety powiedzieć, że ja zawsze wszystkie decyzje podejmuję świadomie, przenikam dogłębnie swój umysł i duszę, żeby móc z całą pewnością stwierdzić, że znam prawdziwe intencje, które mi przyświecają. Oj, chciałabym, żeby tak było - i myślę, że o tę chęć właśnie chodzi.
Naprawdę wiem, że znacznie łatwiej jest skupiać się tylko na tym, co widoczne na pierwszy rzut oka. Na tym, co pewne, znajome. Nie szukać zbyt głęboko, bo to rodzi lęk przed tym, co w sobie znajdziemy.
Łatwiej obwiniać innych, mieć pretensje o wieczne niedocenianie, móc powtarzać to sakramentalne chciałam/chciałem dobrze. No, cóż - widać tak naprawdę jednak... nie. Nie: dobrze. Być może chciałeś się zemścić. Być może bałaś się wyśmiania. Być może chciałam przerzucić na kogoś innego odpowiedzialność za moje błędy.
I tak dalej.

Wierzę w sens nieustannej pracy nad sobą.

Przykrywasz ją ciągle w nocy kołdrą, a ona non stop się odkrywa. Złościsz się o to, bo przecież może się przeziębić.
Ano... może... ale jest dorosła, nie sądzisz? I że, w związku z tym, sama wie lepiej, czy jej zimno?
Mówisz, że się o nią boisz. A może boisz się konieczności zaopiekowania się nią rzeczywiście, kiedy będzie chora?

Tak tylko strzelam. Nie znam się.

środa, 5 listopada 2014

20

To miał być długi post o znaczeniu prawdziwych intencji, towarzyszących podejmowanym przez nas działaniom. O tym, jak trudno takie intencje sobie uświadomić. I jeszcze o tym, jak mnie uposażyli na dorosłe życie moi rodzice, i dlaczego naprawdę najwyższy czas po raz kolejny się od nich wyprowadzić...

... ale właśnie przed chwilą przez mój pokój przeszedł ogromny tłusty i włochaty pająk, który uświadomił mi, że jednak boję się pająków i kazał przestać dołować, tylko łyknąć wódki, wziąć się w garść, jestem dużą dziewczynką i choćby mi tu przeszła cała armia takich pająków (błagam, nie), to skończę to prasowanie i kropka!
Przysięgam: był gigantyczny.
Przysięgam: on tupał.

Jak tylko mój ojciec wróci, poproszę go o przesunięcie kanapy. Posoka z pewnością zafajda mi ściany i sufit, ale to bydlę musi zginąć.

A przedtem - Shameless i taniec z żelazkiem.

Lubicie stać w korkach? Ja uwielbiam, zwłaszcza jesienią.

poniedziałek, 3 listopada 2014

19 - o zabliźnionej dziurze i o golemie

Justyna napisała dobry tekst o tym, jak pozorne jest radzenie sobie z czyjąś śmiercią. O tym, że niemożliwe jest poradzić z nią sobie tak naprawdę.
Z Łu rozmawiałyśmy kiedyś o dziurach, które w nas zostawiają rozstania. Post, który potem stworzyła, również polecam.

I właśnie o czymś takim nie mogę przestać myśleć.

Radzę sobie. Bez ściemy, bez tak się tylko mówi. Owszem, na początku tak się tylko mówi, potem się zaczyna w to wierzyć, aż w końcu staje się to faktem. Radzę sobie i powiedziałabym, że biorę się z tym moim życiem za bary dość mocno, bo próbuję je pozmieniać, przepchać na inny tor.
Widzę je czasem jak jakiegoś bezwładnego raczej golema, cholernie ciężkiego, z którym się siłuję. Przewraca się, bezwładne cielsko, cioram nim po ziemi, chcę wepchnąć do właściwego przedziału, niechże gadzina wreszcie się trochę podda, bo już mi mięśnie drżą ze zmęczenia, sapię tylko i nic, i, kurna, nic.
Ale: nie przestaję. Już ta niewspółpracująca góra leży przede mną i wiem, że jesteśmy na dobrym peronie.
Radzę sobie. Naprawdę tak jest.

Aż przyłapię się na dotknięciu prawym kciukiem, od strony wnętrza dłoni, serdecznego palca. Tak, dokładnie w taki sposób, w jaki bawiłam się obrączką.
Aż w trakcie spotkania z BM uświadomię sobie, że chcę poprawić mu sweter. A kiedy ubierając się, wejdzie do sypialni, zaskoczę się ukłuciem gdzieś w brzuchu. Może trochę wyżej.

Nie ma w tym krztyny miłości. Nie tęsknię za nim. Dziura się zabliźniła, a serducho bije szybciej już tylko przy właściwej osobie.
I nie ma to aż tak wiele znowu wspólnego ze smutkiem.
Ot, siła przyzwyczajeń. I zaskoczenie, że jeszcze działa.
Bo najwidoczniej i najzwyczajniej, nie ma co sobie wmawiać, że z tym można się kiedykolwiek uporać. Owszem, można przestać szlochać na trzy-cztery, tylko dlatego, że coś zapachniało jak ręczniki w pokoju słowackiego hotelu (myślicie, że nie pamięta się takiego zapachu? och, mnie również się tak wydawało). I można nie dostawać niedowładu kończyn przy wietrze zupełnie jak tamten wiatr.
A w terminarzu można już spokojnie zaznaczać, kiedy trzeba upiec pierniki. Bez paniki, że przy pierwszych dźwiękach Driving Home For Christmas rozsmarkam się na amen.
Bo jasna sprawa - trzeba iść dalej, golem nie będzie czekał i gotów przetoczyć się w niewłaściwą stronę.

Nie beczę, nie tęsknię, nie kocham.
I co z tego. To przecież kompletnie nic nie zmienia.

Kolczyki mojej babci, brałam w nich ślub.