poniedziałek, 10 listopada 2014

21 - o intencjach

Wierzę głęboko w to, że najważniejsza w podejmowanych przez nas decyzjach i działaniach, jest zawsze intencja, która temu towarzyszy. Wierzę, że nie może się zakończyć niczyim sukcesem sprawa, za którą zabiorę się z nadzieją na przekręt, sprawa, którą spróbuję nieczysto rozegrać.
Często słyszę: Intencje to ja akurat miałem dobre, a skończyło się, jak się skończyło (w domyśle: gorzej być nie mogło). Mamy też to powiedzenie o dobrych intencjach, do piekła wiodących.
A moim zdaniem, rzecz w tym, że bardzo trudno jest rozpoznać prawdziwe intencje, jakie przyświecały nam w danym momencie.

Tak, wiem, intencja z definicji ma być świadoma. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że poza tym, co sobie nazwaliśmy, uporządkowaliśmy, sami nazwaliśmy źródłem planu naszego działania - jest jeszcze rzeczywista intencja. Podświadoma.

Prawdopodobnie słowo "podświadomość" na wiele osób działa cokolwiek odstręczająco, a ja nie pierwszy raz go używam i pewnie nie ostatni.
Przyznam, że robię to trochę z wygody.
Sądzę, że wielu z nas ma bardzo niską świadomość samych siebie. Nie mam na myśli świadomości części ciała, świadomości posiadanych kompetencji itd. Chodzi mi o wiedzę o tym, co naprawdę czujemy, jakie mamy potrzeby, pragnienia, czym się kierujemy.
Obawiam się, że blog (a przynajmniej ten blog, przynajmniej na razie) nie jest najlepszym miejscem dla uzasadniania, dlaczego uważam, że każdemu - każdemu! - potrzebna jest terapia. Może zresztą dla kogoś będą to sesje z coachem, dla kogoś medytacja, modlitwa różańcowa, może pisanie pamiętnika. Po prostu - kontakt z samym sobą, który ja akurat wierzę, że najlepiej, gdyby był prowadzony, wspomagany, przez kogoś, kto się na tym zna. I ja akurat wierzę, że psychologowie się na tym znają. Przynajmniej niektórzy. Zdarzyło mi się zresztą trafić też na totalnych jełopów, to w końcu zawód - w pewnym sensie przynajmniej - jak każdy inny.
W każdym razie, uciekam w określenie "podświadomość", ponieważ naprawdę myślę, że nie mamy zbyt często - a przynajmniej niewielu spośród nas ma - autentyczny bliski kontakt z nami samymi. I najłatwiej jest mi powiedzieć, że pewne rzeczy wynikają właśnie z naszej podświadomości. Choć jest to gigantycznym skrótem myślowym.

(I cały powyższy akapit był #namarginesie.)

Mam wrażenie, że z powodu niskiej samoświadomości i niechęci wobec zmiany takiego stanu rzeczy, zwyczajnie nie wiemy, co tak naprawdę przyświecało nam w momencie podejmowania decyzji.
Co gorsza, wydaje nam się, że wiemy, a to niemal przekreśla szanse na dokopanie się podłoża, odkrycie, dlaczego postąpiliśmy tak, a nie inaczej.

Czy to ważne?

Tak. Nawet bardzo.
Dlaczego?

Ponieważ spalamy się, podejmując działania, które kończą się niepowodzeniem. Wykańczamy się, marnujemy zasoby naszych sił, cierpimy, ranimy sami siebie i naszych bliskich, popełniamy wiele błędów, nasze życie wydaje nam się pozbawione śladowych choćby ilości jakichkolwiek sukcesów. A ja wierzę, że źródłem tego jest właśnie brak świadomości intencji, które nam faktycznie przyświecają.

Definicja intencji jest bardzo prosta: motyw lub cel działania (PWN).
W tych rozważaniach, które pozwalam sobie tu snuć, to rozróżnienie nie jest konieczne. Dlaczego i po co coś robimy - ważne, żeby jedno i drugie wiedzieć na pewno, wiedzieć naprawdę.

Zdaję sobie sprawę z tego, że może nie być do końca jasne, o co mi właściwie chodzi. Pisanina, paplanina, a przydałyby się przykłady, prawda?

Pani K. po porodzie miała możliwie jak najszybciej wrócić do pracy. Ostatecznie jednak została w domu, zajęła się wychowaniem dzieci. Jak twierdzi - powodem był brak chęci pomocy ze strony rodziny. K.po prostu nie miała wyjścia, musiała zostać w domu. I dość regularnie przypominała swoim dzieciom o skali swojego poświęcenia.
Efekt?
Bynajmniej nie wdzięczność. Dzieci nie potrafią poczuć wdzięczności do marudzącej i niezadowolonej mamy. A ona, odczuwając jej brak, czuje się tym bardziej nieszczęśliwa.
Skąd ten dysonans i błędne koło?
Być może prawdziwym powodem, dla którego K. została w domu była... chęć zostania w domu. Jej mąż świetnie zarabiał, ona w pracy miała nadmiar obowiązków przy marnych zarobkach. Wolała móc rano zaplatać córce warkocze, a wieczorami usypiać ją czytaniem bajek. Opowiadać o kwiatkach i chmurkach na codziennych spacerach, gotować dla dzieci świeże obiady. Chciała patrzeć, jak dorastają i nie musieć nigdy żałować, że przegapiła ich dzieciństwo.
Czy to coś złego? Miała przecież prawo do takiego wyboru.
Owszem - ale sąsiadki wracały po porodach do pracy. Jej matka również pracowała. Bała się niezrozumienia, wolała tłumaczyć swoją decyzję brakiem wyjścia.

J. nie chwali swojej córki M. za piątki i szóstki, gani natomiast za czwórki. Nie chce, żeby osiadła na laurach, chce ją motywować do dalszej pracy. Piękny cel, prawda?
M. w dorosłym życiu jest perfekcjonistką, dodajmy, wiecznie z siebie niezadowoloną perfekcjonistką. Co poszło nie tak?
Być może faktycznym celem J. było uchronienie córki przed swoim losem. Bo córka bardzo J. przypomina jego samego. Również miał doskonałe stopnie w szkole, a jednak potem nie podjął najlepszych decyzji, nie skończył studiów, teraz ciągle wini siebie o brak dobrej pracy, lepszych dochodów. Chciałby, żeby jego córka nie powtórzyła tej historii. I... to przecież brzmi całkiem dobrze, jest zrozumiałe. Szkopuł w tym, że nikt nie powiedział, że jej grozi ten sam los. Tylko dlatego, że jest podobna do taty?
Być może lepiej by było, gdyby J. uświadomił sobie ogrom pretensji, jakie ma wobec samego siebie i wreszcie wybaczył sobie błędne decyzje.

A. chodzi do pracy, a jej mąż pracuje w domu. A. ma o to ciągłe pretensje, ponieważ jego zarobki są coraz niższe, ona czuje się "głową" tego związku, przypartą do muru, nie mającą innego wyjścia... i tu dochodzimy do sedna sprawy. Owszem, mąż A. nie robi nic, by zarabiać regularnie, i by zarabiać dobrze. Ale prawdziwym powodem żalu A. jest wściekłe zazdroszczenie mu jego pracy, możliwości wysypiania się rano. Zazdrości mu posiadania partnera (jej samej), który mu daje pewność, że lodówka będzie pełna, a rachunki zapłacone na czas. Chętnie by się zamieniła, uważa jednak swojego męża za niedojrzałego i boi się zaryzykować rzuceniem stałej pracy.
W ostatecznym rozrachunku, trudno jej odmówić prawa do pretensji. Nie ma poczucia stabilizacji, nie ma w swoim mężu oparcia.
Ma też jednak ogromne pretensje do samej siebie i wydaje się, że to jest faktyczny powód kłótni i łez. Najpierw być może A. musiałaby sama sobie odpowiedzieć, jaki charakter związku i sposób zarabiania pieniędzy odpowiadałyby jej samej najbardziej.

Tyle, że to może dla A. oznaczać uświadomienie sobie, że wcale nie chciała tego małżeństwa. I że przed nią wytężone praca i nauka, które umożliwią jej zmianę pracy.

No to, mój Boże, nie dziwota, że A. woli nagadać mężowi...
... niż sobie.

Czy rozumiecie, przynajmniej w przybliżeniu, co mam na myśli?

Nie mówię, że to proste, nie mogę też niestety powiedzieć, że ja zawsze wszystkie decyzje podejmuję świadomie, przenikam dogłębnie swój umysł i duszę, żeby móc z całą pewnością stwierdzić, że znam prawdziwe intencje, które mi przyświecają. Oj, chciałabym, żeby tak było - i myślę, że o tę chęć właśnie chodzi.
Naprawdę wiem, że znacznie łatwiej jest skupiać się tylko na tym, co widoczne na pierwszy rzut oka. Na tym, co pewne, znajome. Nie szukać zbyt głęboko, bo to rodzi lęk przed tym, co w sobie znajdziemy.
Łatwiej obwiniać innych, mieć pretensje o wieczne niedocenianie, móc powtarzać to sakramentalne chciałam/chciałem dobrze. No, cóż - widać tak naprawdę jednak... nie. Nie: dobrze. Być może chciałeś się zemścić. Być może bałaś się wyśmiania. Być może chciałam przerzucić na kogoś innego odpowiedzialność za moje błędy.
I tak dalej.

Wierzę w sens nieustannej pracy nad sobą.

Przykrywasz ją ciągle w nocy kołdrą, a ona non stop się odkrywa. Złościsz się o to, bo przecież może się przeziębić.
Ano... może... ale jest dorosła, nie sądzisz? I że, w związku z tym, sama wie lepiej, czy jej zimno?
Mówisz, że się o nią boisz. A może boisz się konieczności zaopiekowania się nią rzeczywiście, kiedy będzie chora?

Tak tylko strzelam. Nie znam się.

3 komentarze:

  1. a ja mam sporo zrozumienia dla tych co podejmują decyzje mniej świadomie, pod przykrywką innej intencji...bo gdyby tak sobie wszyscy nagle uświadomili jakie mają prawdziwe intencje, co nimi naprawdę kieruje to by mocno ich obraz siebie zaburzyło...a jak żyć z sobą, kiedy to co o sobie dotychczas myśleliśmy nagle okazuje się nieprawdą?! na to trzeba być gotowym...a niektórzy nigdy nie będą... Tobie tej gotowości gratuluję :) psycholog (mam nadzieję, że nie ten z kategorii "jełop":)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przede wszystkim, to dziękuję za wpisy. Wygląda na to że piszesz z przyjemnością, nawet jeśli publikacja posta wiąże się również z jakąś obawą, oczekiwaniem na reakcję(bądź jej brak), jeśli się czuje że tekst dobry, to jest to tylko dreszczyk emocji :)
    Dziękuję przede wszystkim za to, że mam dzięki Twoim wpisom możliwość ponownego przemyślenia pewnych tematów, oczywiście też - spojrzenia z innej strony. Ale raczej rewizji i czegoś bardzo przyjemnego, miłego uczucia że "to jest tak, jakbym sam to napisał(gdybym tylko potrafił :)".
    Odnajduję w Twoich postach podobny sposób myślenia(i wyciągania wniosków) do tego jaki sam mam, a to zawsze miło przeczytać coś, co wyszło spod pióra osoby podobnie przetwarzającej rzeczywistość. Czy może tego, co za rzeczywistość uważamy :)
    Też doszedłem do tego, że intencje to kamień węgielny słów, działań, zaniechań. Wszystko jedno czy uświadomione czy nie.
    Różnica sprowadza się do premedytacji bądź braku kontroli.
    Weźmy takie bungee, jako atrakcję dla turystów. Ale nie skaczmy, tylko poobserwujmy. Trzy osoby z całej wycieczki nie skoczyły. Część ludzi poprzestanie na tym - spękali. Ale co z intencjami? Co z przyczynami? A jeśli jeden nie skoczył, bo się panicznie boi wszystkiego, natura strachliwa...drugi nie, bo skakał w życiu dziesiątki razy, ma doświadczenie, żadna nowość, i zwyczajnie nie ma ochoty na półamatorskie zamieszanie...a trzeci jest urodzonym pragmatykiem, zważy ryzyko, zważy kop adrenaliny, w wyniku dostaje że ryzyko przekracza fun, czyli nie warto.

    OdpowiedzUsuń
  3. /Ciąg dalszy/ - Trzy różne intencje, skutek ten sam. Nie skoczyli. Ale czy to wszystko jedno? Nie - zrozumienie motywów pozwoli oszacować i przewidzieć - jak zachowa się dana osoba w innej sytuacji. I da wiedzę - czy to kandydat na znajomego? można tak długo...
    Ty pisałaś o motywach działań codziennych, nie jestem przekonany że motywów należy doszukiwać się zawsze, ale na pewno warto poznać siebie. Umieć rozpoznawać bratnie dusze.
    Niektóre motywy pozostaną na zawsze ukryte, często jeśli niewykryte od razu, lepiej zostawić w spokoju.
    Bo co, jeśli nieuświadomionym motywem wejścia w związek jest (ale niej) wyłącznie imperatyw urodzenia dziecka, a dla niego seks na życzenie i wyłączność z kobietą - w jego oczach - wybitnie seksualnie atrakcyjną?
    Dzieci mogą być udane, sam związek nie musi się rozpaść - może przejść w piekło, zobojętnienie, ale też zupełnie przyjacielskie wspólne hodowanie dzieci i ogrodu. Bez ognia, ale i bez kolców. Świadomość motywów bolałaby, a tak - skwitują to 'taka kolej rzeczy, ale ogólnie jest ok'.
    Ja mam naturę sceptyka(nie mylić z malkontenctwem), staram się nie oddalać od logiki i racjonalizmu, no chyba że czas na hedonizm :). I i mało nie odrzuciłem bez zaglądania co to w ogóle jest - enneagram.
    Kojarzy się z pseudo-jakimś tam bełkotem, ale tylko na pierwszy rzut oka i z daleka - na szczęście.
    Jeśli się nie spotkałaś, to zachęcam. W sumie to określanie szufladki, podział na 9 grup "wspólnych zachowań", czyli takich które będą(w obrębie grupy) prezentować i powtarzać nieswiadomie - te same wzorce psychologiczne, kierując się tymi samymi motywami.
    W sumie oczywistości, ale ładnie usystematyzowane. Warto się zapoznać, mi pomogło w głowie poukładać to co obserwowałem wokól siebie ale nie potrafiłem sam usystematyzować. Spostrzeżenie ze pewne cechy i zachowania zawsze są 'w pakietach'.
    A te pakiety wynikają z przewagi któregoś z ośrodków - analizy(rozumu), emocji i działania.
    Kombinacje tych trzech dają 9 możliwych typów.
    Dlaczego o tym piszę? Bo te grupy różnią się motywami działań, a to ma o wiele głębsze skutki niż by się wydawało.
    Jak z tym bungee, niby to samo - nie skoczyli. Ale mieli różne powody/motywy i na imprezę zabrałbym tego odważnego a na towarzysza wspinaczki tego rozsądnego.
    A strachliwego poznałbym z nielubianą koleżanką, też strachliwą. Mogliby razem siedzieć w domu i niczego się nie bać :)
    Enneagram pomaga też określić podobne/niepodobne sposoby myślenia/wnioskowania.
    Nic nie jest zdeterminowane, ale czasem nie warto kopać się z koniem, jego nie boli tak jak nas.
    Wracając na początek - miło się Ciebie czyta, bardzo.
    Deklaracje że jakość, nie ilość - spotykam co krok. Ale bardzo rzadko są realizowane - jak u Ciebie.
    Pozdrawiam i - jeśli zajrzysz, to daj znać czy enneagram ma w Twoich oczach sens.
    ZTCW korporacje czasem posługują się uproszczoną, biznesową wersją - określając bodaj 6 typów "pracowniczych". Wynika to z tego, że kilka typów z punktu widzenia pracodawcy/biznesu jest tożsamych i nie ma potrzeby dzielić na 9
    Ano ni M.

    OdpowiedzUsuń