poniedziałek, 3 listopada 2014

19 - o zabliźnionej dziurze i o golemie

Justyna napisała dobry tekst o tym, jak pozorne jest radzenie sobie z czyjąś śmiercią. O tym, że niemożliwe jest poradzić z nią sobie tak naprawdę.
Z Łu rozmawiałyśmy kiedyś o dziurach, które w nas zostawiają rozstania. Post, który potem stworzyła, również polecam.

I właśnie o czymś takim nie mogę przestać myśleć.

Radzę sobie. Bez ściemy, bez tak się tylko mówi. Owszem, na początku tak się tylko mówi, potem się zaczyna w to wierzyć, aż w końcu staje się to faktem. Radzę sobie i powiedziałabym, że biorę się z tym moim życiem za bary dość mocno, bo próbuję je pozmieniać, przepchać na inny tor.
Widzę je czasem jak jakiegoś bezwładnego raczej golema, cholernie ciężkiego, z którym się siłuję. Przewraca się, bezwładne cielsko, cioram nim po ziemi, chcę wepchnąć do właściwego przedziału, niechże gadzina wreszcie się trochę podda, bo już mi mięśnie drżą ze zmęczenia, sapię tylko i nic, i, kurna, nic.
Ale: nie przestaję. Już ta niewspółpracująca góra leży przede mną i wiem, że jesteśmy na dobrym peronie.
Radzę sobie. Naprawdę tak jest.

Aż przyłapię się na dotknięciu prawym kciukiem, od strony wnętrza dłoni, serdecznego palca. Tak, dokładnie w taki sposób, w jaki bawiłam się obrączką.
Aż w trakcie spotkania z BM uświadomię sobie, że chcę poprawić mu sweter. A kiedy ubierając się, wejdzie do sypialni, zaskoczę się ukłuciem gdzieś w brzuchu. Może trochę wyżej.

Nie ma w tym krztyny miłości. Nie tęsknię za nim. Dziura się zabliźniła, a serducho bije szybciej już tylko przy właściwej osobie.
I nie ma to aż tak wiele znowu wspólnego ze smutkiem.
Ot, siła przyzwyczajeń. I zaskoczenie, że jeszcze działa.
Bo najwidoczniej i najzwyczajniej, nie ma co sobie wmawiać, że z tym można się kiedykolwiek uporać. Owszem, można przestać szlochać na trzy-cztery, tylko dlatego, że coś zapachniało jak ręczniki w pokoju słowackiego hotelu (myślicie, że nie pamięta się takiego zapachu? och, mnie również się tak wydawało). I można nie dostawać niedowładu kończyn przy wietrze zupełnie jak tamten wiatr.
A w terminarzu można już spokojnie zaznaczać, kiedy trzeba upiec pierniki. Bez paniki, że przy pierwszych dźwiękach Driving Home For Christmas rozsmarkam się na amen.
Bo jasna sprawa - trzeba iść dalej, golem nie będzie czekał i gotów przetoczyć się w niewłaściwą stronę.

Nie beczę, nie tęsknię, nie kocham.
I co z tego. To przecież kompletnie nic nie zmienia.

Kolczyki mojej babci, brałam w nich ślub.

5 komentarzy:

  1. Agni...uwielbiam Twoje wpisy:) jest w nich i moc i delikatność.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ech, Agni... Ja bym chciała komentować, ale czy mam coś do powiedzenia? Doświadczenia życiowego u mnie za grosz, ja Ciebie po prostu uwielbiam czytać! Dzisiaj w drodze do domu myślałam o afirmacjach, i wiesz co? Spróbuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spróbuj koniecznie, bo naprawdę działają. I naprawdę nie chodzi o jakieś czary, tylko o remanent w swojej głowie.
      I... rany, jeśli masz na myśli to, że nie spotkało Cię jakieś szczególne nieszczęście, to się tylko ciesz! Brakiem doświadczenia jednak nie możesz tego nazywać. Wszyscy je mamy... czy tego chcemy, czy nie ;)

      Usuń
    2. Raczej chodzi tu o to, że ja dopiero wyruszyłam w swoją drogę, a właściwie ciągle jej szukam. Swego czasu byłam na wakacjach. Spotkałam tam niezwykłą brytyjkę. Była piękna w niezwykły sposób, naturalna, miała długie włosy i jak tylko na nią spojrzałam, to miałam wrażenie, że jest hippiską. Taką prawdziwą, wiesz, z jakiegoś festwialu kwiatów. Miałąm okazję z nią porozmawiać (kalecząc swoim angielskim) i ta krótka rozmowa, a właściwie jej monolog zrobił mi niezły burdel w głowie. Co takiego mi powiedziała, zapytasz! Opowiedziała o swoim życiu. Okazało się, że jako 15latka wyprowadziła się z domu. W ten sposób pomieszkała na Karaibach (nienawidzę jej za to...chociaż z pół roku, proszę!), w Rosji i w innych super krajach. Zdecydowała, że nie będzie mieć dzieci. Miała partnera, chociaż nie była z nim związana zwiazkiem formalnym (taki podstarzały surfer z blond włosami i koszuli w kwiatach, 193cm) - może to i lepiej. Napotkała go w jakimś egzotycznym miejscu i trzymają się siebie mocno. Powiedziała, że najważniejsze w życiu, to znaleźć swoją drogę ("you have to find your own way, remember"). W miejscu, w którym ją spotkałam była już 2 lata i stwierdziła, że musi znaleźć nową przestrzeń, że ma zamair wyjechać i znowu zacząć szukać. Zdziwiło mnie to. Mieszkała w pięknym miejscu. Miała pracę. Spotykała świetnych ludzi, a mimo to coś ją poganiało do przodu. Zdaję sobie sprawę, że nie potrafię opowiedzieć tego co mnie spotkało, możecie nie zrozumieć. W każdym razie ta sytuacja zwróciła moją uwagę na banalne pytanie: czy jestem szczęśliwa? czy idę dobrą drogą? czy mam w sobie jakiś zalążek odwagi? Nie wiem, ciągle szukam siebie, ale wierzę, że w odpowiednim czasie znajdę. I nie, nie chodzi o to, że jestem nieszczęśliwa, że muszę koniecznie w swoim życiu coś zmienić. Mam raczej na myśli osiągnięcie takiej pełni, zadowolenia, realizacji swoich pasji, marzeń... Za każdym razem jak wchodzę na Twojego bloga wiem, że dzieje się historii człowieka, który szuka i odnalazł w sobie wreszcie odwagę.

      Usuń