Nie wiem, nie umiem tego nazwać, dlaczego właśnie Sohn od pierwszego kontaktu jest tak bardzo "mój". Niewykluczone, że chodzi po prostu o moment, w którym po raz pierwszy usłyszałam Bloodflows. O współbrzmienie z tym, co wtedy działo się w moim życiu.
Czarna nitka nieoświetlonej drogi znikała pod kołami mojego samochodu, radio grało najgłośniej, jak mogło, choć płakałam, czułam, że znajdę w sobie siłę.
Jedna piosenka...
Nie przypisuję jej szczególnej mocy. Właściwe miejsce i chwila, ot, zdarza się.
Po powrocie do domu, napisałam do Szydłowskiej, podała tytuł i wykonawcę.
Potem okazało się, że ktoś jeszcze polubił równie szybko.
Potem był cholernie trudny rok.
A wczoraj koncert.
Tak, bywają zwyczajne przypadki i szczęśliwe zbiegi okoliczności. I bywa, że nie poddawanie się zbyt łatwo, chęć zawalczenia o samą siebie, przynosi dobre efekty. Chociaż - nie, nie bywa; to po prostu przynosi dobre efekty, tak po prostu trzeba i warto.
Sohn - Bloodflows
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz